Archiwum miesiąca: styczeń 2015

Kijek na siekierkę. Weinberg – Kaspszyk

Wydaje mi się, że to szło po takiej linii. W latach 80.-90. wielka, monumentalna i monumentalnie dramatyczna muzyka Dymitra Szostakowicza była nieco w odwrocie. Postmahlerowska skala wstrząsających symfonii może trochę zmęczyła słuchaczy i wykonawców. Jeszcze grali ją i nagrywali Rosjanie (to z lat 80. pochodzi świetny przecież komplet Rożdiestwieńskiego!), ale zainteresowanie „międzynarodowych” wybitnych dyrygentów chyba osłabło. Woleli wsłuchiwać się w inne odgłosy współczesności, przekonani może wreszcie przez Bouleza, który zwłaszcza neoklasycyzm Szostakowicza zawsze miał w pogardzie.

Skoro zaś odsunięto na bok geniusza, jego satelity popadły w całkowite zapomnienie. Najważniejszym z nich był Aram Chaczaturian. To muzyka Chaczaturiana miała ambicje być „drugą po Szostakowiczu” w tym arcyromantycznym radzieckim neoklasycyzmie. W tej sytuacji o istnieniu kolejnego księżyca po prostu zapomniano. Być może na jego szczęście.

Na dalszej orbicie ważności krążył bowiem Mieczysław Weinberg. Uciekając z Polski przed hitlerowcami, znalazł się w ZSRR, gdzie udało mu się jeszcze w czasie wojny ukończyć studia kompozytorskie, następnie przeżyć – i gdzie już został, znajdując się wśród bliskich przyjaciół Szostakowicza (cokolwiek autystyczny Szostakowicz miał, zdaje się, tylko bardzo bliskich przyjaciół – albo żadnych. Tych pierwszych zresztą bardzo, bardzo niewielu). Rzadko kiedy przyjaźń okazuje się aż tak bliska – jeżeli nawet nie ludzi (co my, a zwłaszcza ja, o ich faktycznych relacjach rzeczywiście możemy wiedzieć!?), to ich muzyki. Weinberg, niezależnie od dzisiejszych apologetów, jest niewolniczo zależny od stylu Szostakowicza. Czego zresztą nie należy mu liczyć za wadę.

Od razu dodam, że nie tylko muzyka Weinberga miała być może szczęście, że została zapomniana właściwie kompletnie – i jako taka stanęła do odkrycia w całości (czasem jest to prostsze i ciekawsze, niż przywracanie światu dzieła kompozytora kojarzonego już z jakimś jednym tytułem, kiedy wszystko porównuje się do tego jednego znanego przeboju!); mieliśmy szczęście także my. Zamiana, wśród obsady ciał niebieskich unoszących się wokół Szostakowicza, kolorowego, ale pustego jak wydmuszka Chaczaturiana, na jednak wypełnionego emocjami Weinberga, odwodzi nas od roli stryjka: z pewnością zamieniliśmy kijek na siekierkę. Albo i więcej.

Weinebrg -Gringolts, OSFN, Kaspszyk

Obecnie mamy bowiem do czynienia z prawdziwym renesansem muzyki Weinberga. Zaczęło się chyba od Pasażerki, opery do polskiego libretta opartego na tematyce holocaustowej. Jednak wypływają kolejne utwory, ich lista bowiem długa – Weinberg nie cierpiał na kryzysy twórcze. Być może: niestety, bo obawiam się, że nie ogarniemy całości, nim nastąpi znużenie. Ryzyko jednak warto podjąć, na odwagę zbierają się więc kolejni dyrygenci i wydawcy. Ostatnio, już po Naxos czy Chandos, także polski oddział Warnera (dawniej EMI), który zdecydował się rozpocząć długofalową współpracę z Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie (na płytach pojawia się jako Warsaw Philharmonic). Dawno żadna polska orkiestra nie miała podobnego kontraktu; kiedyś regularnie płyty nagrywał WOSPR, ale jednak ograniczały się one do repertuaru polskiego. Na razie Kaspszyk z Filharmonią Narodową też zaczęli od Weinberga, na którego Polacy (choć nie jedyni) mimo wszystko mają specjalną licencję, ale jeżeli przejdą do repertuaru międzynarodowego, to będzie to spektakularny sukces.

Tymczasem jednak Weinberg. I mocny strzał, bo dwa dzieła możliwie atrakcyjne: Koncert skrzypcowy i IV Symfonia. Koncert prawdziwie błyskotliwie gra świetny skrzypek Ilia Gringołc (Ilya Gringolts) – i póki co, to chyba najlepsze, co można Weinbergowi ofiarować. Jeżeli wspominałem o niewolniczej zależności kompozytora od Szostakowicza, to Koncert jest tego świetnym przykładem. Utwór Weinberga jest podobnie czteroczęściowy, choć rezygnuje z początkowego Nokturnu, zaczyna się więc jakby od drugiej części Koncertu a-moll Szostakowicza, od Scherza – z tym, że odgrywając rolę pierwszej części, scherzo nie jest tak drapieżne i charakterystyczne, ani też przemyślnie skonstruowane. Gdybyż podobieństwo nie było tak uderzające! Nie tylko do samego Scherza zresztą, ale i do finałowej Burleski Koncertu a-moll; weźmy choćby zakończenie pierwszej części Weinberga i zakończenie Szostakowicza! Szostakowiczowy Nokturn wcale jednak nie znika zupełnie: kryje się w pierwszej części, jako ustęp przed repryzą. Bardzo udany zresztą. Następnie muzyka zwalnia – idzie Allegretto, a potem Adagio (gdzie wraca idea Nokturnu, choć skrzypce solowe rozwijają deklamację w uniesieniu). Charakterystyczna wielka kadencja solowych skrzypiec, która u Szostakowicza prowadzi od niezwykłego, wstrząsającego patosu powolnej Passacaglii do erupcji ironii w burleskowym finale, tu pojawia się między drugą a trzecią częścią. Jak gdyby Weinberg chciał zademonstrować, że potrafi ułożyć kompozycję z tych samych klocków, co starszy kolega, co najwyżej czasami zamieniając je miejscami! Kadencja jest zresztą bardzo zredukowana, ale za to zaczyna się niemal identycznie, a potem snuje wedle tych samych myśli – choć jest najwyżej cieniem metafizyki, jaka fascynuje u Szostakowicza. W czwartej części elementy groteski tkwią w wybuchach orkiestry, ale niewiele zostało tu z szatańskiej siły, jaką kończył swoje wstrząsające misterium Szostakowicz. A jednak Koncert Weinberga to ciekawy koncert skrzypcowy, nasycony emocjonalnie, swoiste pendant do dzieła kolegi. Kawał wcale niezłej muzyki.

Podobnie z IV Symfonią. Orkiestra gra porządnie, w celnie dobranych tempach (choć chciałoby się, by brzmiała mniej sumarycznie, bardziej wyraziście), dynamicznie i akuratnie, więc możemy korzystać z efektownej muzyki, pełnej napięć, opartej na interesującym materiale. I dobrze skomponowanej. Wyrazy uznania. Chociaż bez dreszczy.

Tamerlano. Jak z płyty?

Rok 2015 dobrze się nam rozpoczął – nam, słuchaczom krakowskich koncertów. Szczególnie atrakcyjna Opera Rara na pierwsze dni po Nowym Roku – w tym wypadku 8 stycznia – pasuje idealnie: od razu czuje się, że barokowa opera to była prawdziwa rozrywka karnawałowa! A Tamerlano Haendla to jedna z oper najbardziej atrakcyjnych. Wprawdzie może wcale nie tak bardzo rara, jak chciałaby nazwa cyklu, bo w świecie to już repertuar chodzący, i to nie w koncertach, a na scenie – ba! – była nawet w Krakowie, grana przez Capellę Cracoviensis, a dla odmiany w ubiegłej dekadzie (w 2008?) partię Bajazeta w Madrycie śpiewał sam Placido Domingo, pod dyrekcją McCreesha i w wersji zdecydowanie uświadomionej historycznie! Kapelusze z głów. Obecne krakowskie wykonanie było jednak nie mniej gwiazdorskie (no, z Placido pod tym względem nikt się równać nie może…), odtwarzało bowiem niedawne nagranie opery, wydane przez wytwórnię Naïve. Na miejscu byłoby porównanie, jednak nic z tego tym razem, bo nie znam tego nagrania. Lecz zestaw nazwisk wciąż ten sam, prosto ze stellarium: dwaj z najsłynniejszych dziś kontratenorów, Max Emanuel Cenčić (Andronikus) i Xavier Sabata (Tamerlan), sopran Karina Gauvin (Asteria), tenor John Mark Ainsley (Bajazet), do tego bas Pavel Kudinov (Leone) i Ruxandra Donose (Irene), grała zaś noszona dziś na rękach orkiestra Il Pomo d’Oro pod kierunkiem Riccardo Minasiego. Czegóż chcieć więcej?

No właśnie – nawet nie można chcieć, by więcej osób mogło tego posłuchać, bo dzięki transmisji radiowej mogli w zasadzie wszyscy. Choć nie słuchali dokładnie tego samego – w nagraniu z transmisji, które sobie zabezpieczyłem, głosy są znacznie większe i bardziej efektowne, śpiewają także z wyraźniejszą dykcją, niż w pluszowej akustyce Teatru im. Słowackiego. Ta ostatnia szczególnie złowrogi wpływ miała jednak na orkiestrę, której dźwięk częściowo uciekał w sznurownię. A że zespół był kameralny, efektem było wrażenie akompaniowania śpiewakom, a nie współkreowania dramatu. Il Pomo d’Oro najwyraźniej zresztą tak gra – bardzo podobnie zabrzmiał mi w Gdańsku, towarzysząc Cenčiciowi w koncercie arii. Zespołowi nie brak wirtuozerii, sprawności najwyższej, ale jednocześnie cechuje go pewna miękkość, łagodna okrągłość; Minasi prowadzi muzykę zawsze bliżej wykonawczego środka, niż jakiegokolwiek ekstremum. Nigdy agresywnego atakowania frazy, nigdy ekspresyjnego podkreślania figur rytmicznych. Nic dziwnego zresztą przy tak wycofanym basso continuo – delikatnie kładącym dźwięki, zamiast energicznego ich stawiania. Cóż, taka koncepcja, zrealizowana zresztą bardzo konsekwentnie i bardzo dobrze. Mnie osobiście brakuje jednak dynamiki, a ponieważ brzmienie zespołu nie jest też mięsiste, jak przyzwyczaił mnie w tym utworze Paul McCreesh (właśnie w tej wersji z Domingo i Sarą Mingardo… imponującej!), to dawał mi się we znaki orkiestrowy niedosyt. W tej partii może się przecież tak wiele dziać!

Działo się jednak wokalnie, choć ponownie jasne stało się, dlaczego Haendel, jeżeli w partii heroicznej nie mógł obsadzić kastrata, zastępował go kobietą. W zestawieniu z głosem Kariny Gauvin, nawet najlepsi kontratenorzy nie brzmią nadzwyczaj imponująco. I nie jest to tylko efekt tego, że jej postać, Asteria, jest zdecydowanie najciekawszą bohaterką opery: tragiczną, dokonującą wyborów, jedyną działającą (faceci tylko gadają…). Nie bez powodu nie bierze udziału w finałowym chórze – wszyscy się cieszą, jej plastikowy kochanek, Andronikos, właśnie obdarowany na powrót królestwem i jej ręką, tylko dziękuje niedoszłemu oprawcy – co ona ma robić wśród tych kukieł, gdy trup jej dumnego ojca, jeszcze ciepły, wciąż leży na scenie? Gdy odchodzi na bok, nawet w wykonaniu koncertowym czuje się, że tragedia nie kończy się wraz z ostatnimi dźwiękami opery.

Obaj kontratenorzy wypadli jednak znakomicie: Cenčić imponował wysmakowana wirtuozerią, której nie brakuje w partii greckiego księcia, Sabata – ekspresją. Wokalnym aktorstwem nadrabiał słabą dyspozycję (styczniowe choróbsko…) John Mark Ainsley – skutecznie zwłaszcza w drugiej części (bo nie akcie – tych przecież jest trzy, a cały wieczór podzielony został na dwie części), gdzie zyskał swobodę sceniczną, choć jednocześnie coraz bardziej tracił głosową. Szkoda, bo Tamerlano to opera wyjątkowa właśnie z powodu rozbudowanej partii tenorowej – tym razem niestety nieco okrojonej. Pech, ale bywało gorzej. Nie był to zresztą jedyny skrót – wypadło sporo dialogów, i nie tylko. Skądinąd – to zwykła praktyka przy tasiemcach recytatyw-aria, którymi są barokowe opery seria.

Tamerlano,fot.Michał Ramus, www.michalramus.com_2Max Emanuel Cenč

Królową wieczoru pozostała jednak ta, której postać z królestwa gotowa była zrezygnować. Piękny głos i technika Kariny Gauvin to jednak nie wszystko – ważna była niezwykła wrażliwość, emocje ukryte w każdej frazie, nie wykrzyczane, ale raczej wyszeptane, ale z jaką z mocą i wyrazistością! Mistrzostwo? Nie lada!

Tamerlano,fot.Michał Ramus, www.michalramus.com_4 Karina Gauvin, Xavier Sabata, John Mark Ainsley

PS. W Krakowie Tamerlano, a tymczasem we Wrocławiu szykuje się specjalna gratka: już w niedzielę, 11 stycznia, Fabio Bonizzoni poprowadzi Wrocławską Orkiestrę Barokową w wyjątkowym dla naszej historii dziele, oratorium Alessandra Scarlattiego – króla muzyki neapolitańskiej – San Casimiro, re di Polonia. Skąd ten temat? Z dworu królowej Marysieńki Sobieskiej, a konkretnie wdowy Marysieńki, która swego żywota dokonała w Italii, mając na swoich usługach m.in. Scarlattiego właśnie.

Za roku rogiem, z nowym blogiem

Co miało wybuchnąć, wybuchło, co nie miało, czasami też wybuchło. Rozpoczął się Nowy Rok, czas dla mnie stosunkowo trudny, bo wyznaję w życiu jedną zasadę: tylko nie Jana Straussa, proszę! A tu walce i polki szturmują, bynajmniej nie lekką kawalerią. Co tam one, prawdziwe spustoszenie sieją arie z brrr… operetek! Oczywiście, wystarczy nie włączać tego i owego, i załatwione – stosuję tę prostą taktykę od lat, z powodzeniem stuprocentowym – ale np. rok temu dziecko wróciło mi z wizyty od dziadka z wyznaniem, że taki śliczny koncert tam w telewizji widziało… Tak, wysmykowaty wróg zaatakować może z każdej strony, ale żeby dzieci w to wciągać…!

Życzę więc Czytelnikom w trwającym już roku niezmąconego niczym skutecznego chowania się przed muzyką niechcianą, za to bogatego obcowania z muzyką chcianą – i oby tej ostatniej było jak najwięcej! Byle nie Straussów! A piszę to ja, z Galicji.

No i zapraszam w tymże roku do czytania tego bloga w nowej odsłonie, w nowym serwisie Tygodnika Powszechnego – pod nowym adresem jakubpuchalski.blog.tygodnikpowszechny.pl. Nowe wpisy będą już tam publikowane, a archiwum starych ma być niebawem przeniesione.

A wszystkim, którzy podejmą ryzyko tej lektury, życzę, by wpisy były przynajmniej ciekawe. Last, but not least.