Archiwa tagu: Penderecki

Polska muzyka – ale aż tyle?

Zbliża się do końca festiwal teoretycznie niemożliwy. Od końca lutego do końca lipca bodaj 44 koncerty z muzyką polską. W niewielkim Saarbrücken, pod granicą francuską, całkiem po drugiej stronie Niemiec.

Musikfestspielsaar tradycyjnie dedykowany jest muzyce jednego kraju. Ale sam rozmiar i rozmach imprezy zapiera dech. Muzyka była najróżniejsza, soliści i zespoły bardziej i mniej wybitne; ja wybrałem się na koncerty bliskie finałowi: najpierw stwierdziłem, że dobrze byłoby ponownie posłuchać Siedmiu bram Jerozolimy pod dyrekcją kompozytora, a gdy ujrzałem, że dwa dni później swoją radiową orkiestrą z Berlina dyrygować będzie Marek Janowski, decyzja zapadła. IV Brucknera wystarczy za pełne danie, ale co z muzyki polskiej (to był jeden z nielicznych koncertów festiwalu, na których nie stanowiła ona całości)? No proszę, Rapsodia litewska Karłowicza. Jeden z najlepszych dziś dyrygentów (i najlepszy dyrygent w Berlinie, co powtarzam od lat i jeszcze, zdaje się, przez lata będę) prowadzi Karłowicza – nie można przegapić.

Mam słabość do Siedmiu bram Jerozolimy. Słuchałem ich po raz pierwszy w 1997 r. na Wratislavii Cantans – i był to niezapomniany dzień w historii festiwalu, gdy najpierw, w kościele św. Marii Magdaleny, zabrzmiała owa VII Symfonia Pendereckiego, a następnie, jak wspaniały tympanon nad monumentalną budowlą, w kościele uniwersyteckim Paul McCreesh ze swoim zespołem przedstawił potencjalną rekonstrukcję muzyki z weneckiej koronacji – sławny program z ich debiutanckiej, genialnej płyty ze szkołą wenecką, Gabrielimi, Willaertem itd. Zjawiskowy wieczór. Od tego czasu myślę o Siedmiu bramach ciepło, choć wrażenie potężnego brzmienia na żywo, zwielokrotnionego przez wnętrze gotyckiej bazyliki, powstrzymało mnie od sięgania po nagrania. To nie to: ogromne freski, po ujrzeniu własnymi oczami in situ, nigdy już nie robią wrażenia na fotografii w albumie. W Saarbrücken jednak stwierdziłem, że można i niemal w ten sposób słuchać tego utworu. Niemal, ale jednak inaczej. Koncert z braku tego dnia normalnej sali umieszczony został w Saarlandhalle – czymś w rodzaju wielkiej telewizyjnej hali produkcyjnej, obszernej, lecz nie dość dobrej akustycznie, i wymagał nagłośnienia. Unikam takich sytuacji – właśnie nagłośnienie spowodowało, że ostatnio mimo wszystko zrezygnowałem z koncertu Piotra Beczały (jeżeli mam śpiewaka słuchać z głośników, wolę w lepiej zrealizowanym nagraniu i z lepiej dobranych, własnych kolumn). I tym razem było ono złem koniecznym. Jednak w dziele Pendereckiego nie o piękno naturalnego głosu najbardziej chodzi (cóż można powiedzieć o głosie z głośnika? że sopran Iwony Hossy przebijał się nad inne dźwięki? – to raczej informacja o reżyserze dźwięku), a o rozmiar, skalę doznania. Dzieło jest mocno eklektyczne, operuje szeregiem znanych technik (a to drugi zespół dęty, trochę jak z Mahlera, a to piłujące smyczki jak z Szostakowicza, a to kulminacje nieuchronnie zwieńczone talerzami itd.) – to wszystko jednak nieważne, bo utwór robi wrażenie rozmachem, barwami, klimatem, dynamiką, a czasami nawet melodyką. No i trzeba jednak widzieć te baterie tubafonów, rury flankujące orkiestrę jak wieże zbrojne armatami – dwie, ale wystarczające za siedem.

Ciekawie zabrzmiała interpretacja partii tenorowej przez Rafała Bartmińskiego, intonowana bardzo otwartym, jasnym głosem, trochę kojarzącym się ze śpiewem synagogalnym. Zaintrygowała mnie też Agnieszka Rehlis, z tym że głos jej w niskich rejestrach (uporczywie powtarzane „Annunciate”) zabrzmiał zadziwiająco słabo. Może to jednak też kwestia ustawień na konsolecie. NOSPR bez zarzutu. Na koniec owacja – czyli rzecz wciąż robi wielkie wrażenie.

Koncert Rundfunksinfonieorchester Berlin pod dyr. Marka Janowskiego to już zupełnie inna historia. Uwertura do Wagnerowskiego Holendra po prostu porywająca – od samego początku drapieżna, groźna, by potem przejść w czysty liryzm wyśpiewany przez drewno (rożek angielski wraz z kolegami ćwiczyli w trio zresztą jeszcze po próbie, której miałem okazję się przysłuchiwać – pięknie, z melodią rożka cichnącą na tle pozostałych, co nadało jej niesamowitej zwiewności, czułości). Jak można domyślać się z powyższego – w szybkim tempie, bo (teraz dopiero o tym pomyślałem) Marek Janowski zawsze chyba preferuje tempa energiczne – jeżeli nie wprost szybkie. W jego interpretacji muzyka zawsze jest logiczna, zwarta, koherentna, organizowana przez puls rytmiczny, bez nagłych zwolnień czy zaskakujących dowolności – choć nie bez naturalnej elastyczności, i z pewnością nie pod mechaniczne dyktando metronomu. Przeciwnie – nadrzędna jest logika śpiewnej frazy, która oddycha jednak w rytmicznych ramach, utrzymując swój puls. Dlatego energia nie zamiera nigdy, ani w wolnych częściach, ani w piano, ani w czystej liryce, której u Janowskiego również nie brakuje – gdy jest na nią miejsce. Zwraca też na siebie uwagę przejrzystość faktury – słychać głos każdego instrumentu, na właściwym dla siebie miejscu, współtworzącego narrację. Z czego z kolei rodzi się świeżość, bo rzadko który dyrygent rzeczywiście słyszy całość partytury – i nagle okazuje się, jak bogatą partię, może nawet współtworzącą przebieg melodyczny, mają wiolonczele, jak krótkie motywy fagotu kontrapunktują temat główny, jaką rolę w logice całego dzieła mają fanfarowe okrzyki blachy. Objawieniem pod tym względem była Symfonia Brucknera (Czwarta), w której już początkowe wezwanie rogu prowadziło do pewnej pointy, stającej się z kolei punktem wyjścia na stopniowej drodze do kulminacji – i tak przez 65 minut, bo jako się rzekło, słuchaliśmy Brucknera w szybkich tempach. Znaczy to: szybkich wedle naszych przyzwyczajeń, bo nie miały one w sobie nic z zagonienia – muzyka nic na nich nie traciła, przeciwnie, zyskiwała dynamiczną konstrukcję i zaskakującą dramaturgię. Żadnych oddechów oceanów, do których słuchacze wielkiego symfonika przywykli (głównym Posejdonem kreującym to falowanie jest oczywiście późny Celibidache, z Monachijczykami, na płytach EMI – szczerze uwielbiam, nie ma lepszego), ale też żadnej zadyszki. Tu Bruckner dział się od wydarzenia do wydarzenia – dyrygent wyzyskał całą jego złożoną z epizodów formę, tworząc punkty węzłowe, do których poszczególne cząstki dążyły, nic nie tracąc przy tym na wewnętrznej spoistości.

Nie udałoby się to, gdyby nie naprawdę bardzo dobra orkiestra (mimo braku stu procent trafień w partii rogów – o czym wspominam tylko dlatego, że jeden moment, początek cząstki tematu w Scherzo, był dość bolesny. Ogólnie jednak także rogi czarowały ogromną wrażliwością i pianami, jakich nie słyszałem od dwóch lat, dokładnie od wizyty na niezwykłej orkiestrowej orgii, jaką jest Musikfest w Berlinie). Orkiestra czujnie reagująca na każdy znak swego dyrygenta (bardzo precyzyjnego i wyrazistego – jak niewielu jest dzisiaj takich kapelmistrzów!), przede wszystkim jednak stanowiąca wspólnie oddychający organizm. W Brucknerze – co po wspomnianym Celibidache jest już jasne – to conditio sine qua non. Janowski pokazał, że nie chodzi przy tym o tempo, a po prostu o bycie jednością, wspólne odczuwanie, słyszenie muzyki i myślenie. Albo o uważne podporządkowanie się dyrygentowi, który także w szybkim tempie każdą frazę potrafi nasycić nie tylko energią oraz śpiewem, ale logiką otwarcia, rozwoju i zamknięcia – z otwarciem na następną.

Pięknie oczywiście zabrzmiał także Karłowicz – od samych początkowych pomruków w leśnych ostępach dziewiczych litewskich puszcz. Tajemnica, idom balladowy, który tworzy pierwszą część Rapsodii, a następnie żywe przełamanie i ciąg dalszy, z wyzyskaną wspólnotą materiału tematycznego – tym razem odczuwaną bardzo wyraźnie – dzięki czemu interpretacja znowu była bardziej koherentna, niż kiedykolwiek.

Jedno, co zadziwia równie bardzo, jak fenomen Marka Janowskiego, jest to, że nie jest on rozchwytywany przez najlepsze zespoły świata. Że to nie o niego ubiegają się Filharmonicy Berlińscy (powinni, przynajmniej po Abbado), Nowojorscy, Monachijscy itd. Trochę przypomina się fenomen Fricsaya (również pracującego z berlińską radiówką), może też Celibidache, między jego okresem berlińskim a monachijskim. Oczywiście, dzięki temu Janowski ma komfort pracy z własną, rozumiejącą go orkiestrą, która w tej chwili z pewnością prześciga już kilka bardziej znanych. Jednocześnie wszyscy go znają – gdzie nie pojawi się w rozmowie, wszyscy zgadzają się, że to bardzo dobry, wyjątkowy dyrygent. Czyli może prowadzący do osiągnięć komfort jest ważniejszy. I cenniejszy – także dla słuchaczy.

Silver Album – czyli co? Anne-Sophie Mutter i Lambert Orkis

No, właśnie nie bardzo wiadomo. Najłatwiej powiedzieć: portret wyjątkowego duo, i niewątpliwie tak jest, bo dwupłytowy zestaw zebrał nagrania z różnych lat i różnych kompletów – sonat Mozarta, Beethovena, Brahmsa, popisowych drobiazgów… Ale dziwny to portret, na którym pojawiają się dwa prawykonania, w tym jedno przeznaczone tylko dla jednego członka zespołu. A może to właśnie celowe i znamienne?

Mutter, Orkis - Silver Album

Prawykonania pokazują, jak ważny jest dla artystów kontakt z muzyką współczesną, której są znanymi współkreatorami. Doskonale to wiemy: Lutosławski, Penderecki… Właśnie prawykonanie wariacji La Follia na skrzypce solo Pendereckiego znalazło się na nowej płycie; drugim utworem jest lżejsza, mocno klasycyzująca II Sonata skrzypcowa André Previna. Obie nowości dedykowane skrzypaczce, obie też zaprezentowane w Nowym Jorku pół roku temu, podczas recitalu 14 grudnia. I szkoda, że tylko tyle z tego występu zostało opublikowane, bo absolutnie świetnie zabrzmiała wówczas Partita Lutosławskiego czy I Sonata Saint-Saënsa, a Fantazja C-dur Schuberta jest absolutnie niezapomniana: grana długimi frazami, zbudowanymi z wyrafinowaniem – z pewnością jedna z najpiękniejszych znanych mi interpretacji tego utworu, skądinąd urody wyjątkowej.

Wracając do zestawu Deutsche Grammophon – zaiste dziki to pomysł, by po błyskotliwych, ale jednak poważnych, o dużym ciężarze gatunkowym wariacjach Pendereckiego, dać parę sentymentalnych miniaturek Kreislera, a po nich jeszcze Tańce węgierskie Brahmsa. Oczywiście, każda z tych rzeczy grana jest niebiańsko, a w Tańcach węgierskich fantazja i pomysłowość, wyczucie idiomu i wrażliwość na barwę czynią cuda. Problem w tym, że trudno nagle przeskoczyć do takiego rejestru, a skutek taki, że z reguły po Pendereckim ręka nerwowo szuka pilota. Drugi dysk ma więcej szczęścia do kończących go miniatur, bo znalazło się tu nowe nagranie Utworu w formie habanery Ravela. Kawałek Hiszpanii, ale oczywiście w stylizacji, która tworzy jakość samą dla siebie – uchwycony przez skrzypaczkę w sposób zapierający dech. Że rytm, że fraza – wiadomo, ale ta niewiarygodna wyobraźnia kształtująca melikę! To trzeba usłyszeć. Miłośnicy skrzypiec, Ravela lub wszelkich obrazków z Iberii właściwie dla tego jednego kawałka powinni się zaopatrzyć w tę płytę. Koniecznie.

Jednak główna porcja muzyki to oczywiście wspomniany wybór sonat. Dla wiadomości: Mozarta Es-dur, KV 481 (jedna z dojrzałych sonat, ale szkoda, że nie ma Sonaty e-moll…), Beethovena c-moll, op. 30 nr 2, ta wyjątkowo charakterystyczna, Brahmsa nr 2 A-dur, a żeby portret był pełniejszy, także zmysłowa I Sonata Gabriela Fauré, również A-dur.

O tym wyborze wystarczy powiedzieć jedno: chciałoby się mieć każdy z kompletów. Weźmy za przykład Brahmsa, którego nowe nagranie Sonat opisywałem parę dni temu – mamy zupełne przeciwieństwo świata kreowanego przez Kavakosa i pannę Wang. Żadnych mgieł, żadnych moczarów, nic nie snuje się w sposób niby niedopowiedziany, a tak naprawdę – co się okazuje wraz z upływem minut – po prostu bez pomysłu, co powiedzieć by się chciało. Każda fraza, ba, każde pociągnięcie smyczkiem, to krystaliczna wypowiedź, muzyczne słowa układające się w zdania – z logiką i autorytarną siłą sugestii, która każdą dyskusję w tym miejscu czyni bezsensowną, lecz jednocześnie z wrażliwością tworzącą nieprzebrane bogactwo finezji. Pianista rozumie dzieło w ten sam sposób, więc dramaturgia to precyzyjna artykulacja, kontrasty, klarownie ukazana faktura i dynamicznie rozwijająca się konstrukcja; Orkis jako kameralista przypomina mi Menahema Presslera, twórcę i serce Tria Beaux-Arts. Nigdy czytelność gestu nie pada tu ofiarą poszukiwań urody harmonii, czemu z lubością, choć i z wyczuciem, oddaje się Yuja Wang. W duecie Mutter-Orkis jednak to skrzypaczka ewidentnie jest siłą przewodnią: słuchamy fraz atrakcyjnie wprowadzanych przez fortepian, jednak dopiero powtórzone przez skrzypce stają się doskonałością. Zjawiskowy geniusz Anne-Sophie jest niepowtarzalny. Mocne stwierdzenie, fakt, ale przypomina mi się ubiegłoroczny koncert inauguracyjny sali koncertowej w Lusławicach, gdzie z młodymi muzykami Mutter wykonywała Oktet Mendelssohna. Muzycy byli wybrani i wyborni – zwycięzcy konkursów, naprawdę dobrze grający. I co? Oktet zabrzmiał jak koncert skrzypcowy. Jeden głos krystaliczny, na tle nieledwie akompaniamentu. Nie ma miejsca na złudzenia.