Archiwa tagu: Skrowaczewski

Bruckner, Dziewiąta. Dzień stworzenia

Niektórych Bruckner przeraża. Wielki, ciężki, niby esencja wszystkiego, co germańskie.

Ale jaka to germańskość? Muzyka z samego serca przaśnej Austrii, wprawdzie pisana pod wpływem kompletnej fascynacji Wagnerem, ale w równym stopniu wyrastająca z duchowości katolickiej, a przy tym sięgająca po ludowszczyzny naddunajskie, kolorowane zmierzchem na alpejskich halach. Że wielkość, ciężar, przytłaczająca masa orkiestry? Bezpośrednim wzorcem wielkości dla symfonii jest przecież Beethoven ze swoją Dziewiątą, której jakoś się nie obawiamy. Zresztą po Brucknerze paru innych też pisywało symfonie równie wielkie i głośniejsze – Mahler albo Szostakowicz, by nie wspomnieć o… Góreckim. Któregoś z nich nazwiemy „germańskim”? A słynna powaga? Pomijając już ironiczne zwinności w scherzach, pozostanie martwa, jeżeli interpretacja przede wszystkim nie odnajdzie w niej poezji. I tu dochodzimy do sedna.

Co bowiem jest – przynajmniej dla mnie – istotne w muzyce Brucknera? Co kreuje ten brzmiący kosmos, wprawia w ruch i tworzy hipnotyczny organizm dźwięków?

Nie musi być ciężko, chociaż może. Może być i szybko, i wolno, a nawet baaardzo wooolnooo. Może być szeroki gest, ale też może być skupienie na detalach. Trochę zbyt wiele możliwości? To może coś z powinności. Muzyka Brucknera – wyrastająca z myślenia polifonicznego – powinna tworzyć plany. Powinna też być logiczna oraz, wbrew pozorom, melodyjna. A przede wszystkim musi oddychać. Zresztą – jak każda. Wtedy ma szansę stać się aktem kreacji wszechświata. Kompletnego, żyjącego. Może być dniem stworzenia.

Do refleksji tej zmusił mnie niedawny koncert (6 września) podczas berlińskiego Musikfestu. Jedna z moich ulubionych orkiestr, amsterdamska Concertgebouw, pod batutą Daniele Gattiego grała IX Symfonię.

Daniele Gatti w Filharmonii Berlińskiej 6 IX 2017, fot. Kai Bienert

Gatti – obecnie szef w Amsterdamie – czyli od razu oczekiwałem, że będzie ciężko i będzie monumentalnie, wedle brucknerowskiego stereotypu bez taryfy ulgowej, ale jednocześnie miałem nadzieję na logikę i pewną naturalność. Może taką, jaką słyszałem ze 20 lat temu na Wratislavii Cantans, gdy z Royal Philharmonic Orchestra wykonał Czwartą? Jasne, wówczas koncert odbył się w kościele św. Marii Magdaleny, którego studzienna akustyka zaokrągliła każdy kant, kazała brzmieć pauzom i zlała całość w toczącą się mozolnie kulę dźwięków, ale jednak była to IV Symfonia Brucknera. A może taką, jak cztery lata temu, gdy w tej samej sali berlińskiej Filharmonii (również na Musikfeście), po dostojnej Muzyce żałobnej Lutosławskiego (i mniej udanym III Koncercie Bartóka, gdzie jednak brakło wyrazistości pianiście, Bronfmanowi), suita z Romea i Julii Prokofiewa zabrzmiała potężnie i wybornie, z zapierającym dech momentem wielkości, gdy dyrygent powstrzymał ruch w części Romeo nad grobem Julii. Trafiony w punkt dramaturgiczny gest – do tej pory wstrząsa mną jego wspomnienie.

Tym razem zaczęło się – myślę o pierwszych taktach – całkiem obiecująco, ale owszem, było ciężko. Pierwsza część przetoczyła się jak marsz wojsk pancernych, a w scherzo czołgi przeszły już do natarcia po granitowym bruku. Problem jednak, że poza tym zabrakło w tym wykonaniu jakiejkolwiek innej myśli. Praktycznie w każdym temacie każdy dźwięk grany był oddzielnie, nic nie łączyło się w melodie, a rozwój oznaczał mechaniczne dodawanie do siebie taktów zwartych jedynie konsekwentnym tempem. Szereg ciężko wyartykułowanych dźwięków, z których nie powstaje żadna konstrukcja. W scherzo, pozbawionym jakiegokolwiek charakteru w swej środkowej części, było to męczące, ale w długim, końcowym Adagio (część III) krok za krokiem prowadziło do rozpaczy. Pół godziny mozolnego grania o niczym – stanąłem na skraju wyczerpania. Desperacja. Choć i odkrycie: wreszcie poczułem, że Bruckner jest przygniatającym kompozytorem. Choć raczej Gatti dyrygentem.

Czego więc w Brucknerze potrzebuję? Najbardziej tego, co znajdował w nim sędziwy Sergiu Celibidache, i co szczęśliwie zachowano w nagraniach Filharmoników Monachijskich.

Wiem, pozwalam sobie na skrajność. Dziewiąta pod batutą Celibidache trwa półtorej godziny (normalnie mieści się mniej więcej w jednej), ale ta długość to efekt falowania oceanu, w którym każdy gest wynika z poprzedniego, w którym oddycha się w zwolnionym tempie, ale za to dogłębnie. Żadna inna kreacja nie jest nawet w części równie hipnotyczna. Choć – trzeba pamiętać – aplikować trzeba ją w określony sposób: spokój w domu i wzmacniacz ustawiony na naturalnej dla orkiestry głośności. Inaczej nie ma sensu. Późny Celi nie był dyrygentem słuchawkowym, by nie wspomnieć o głośniczkach komputerowych, choćby o wiele lepszych niż najlepsze. Wyłoni się z nich jedynie karykatura.

Podobny charakter ma też interpretacja Güntera Wanda (przynajmniej ta nagrana dla RCA z orkiestrą NDR, nie znam pozostałych) – jedna z najpiękniejszych, bo łącząca szerokość planów z niezwykłą subtelnością i melodyczną wrażliwością. Wand potrafił wycofywać forte blachy, by w pełni ukazać temat w smyczkach; dęta wspaniałość błyszczy tylko w kulminacjach – ale dzięki temu cóż to za kulminacje! A jednocześnie, cóż za kolorystyka, gdy symfonia malowana jest dialogami drewna i smyczków, a nie brnie od wołania rogów do krzyku puzonów.

Carl Schuricht

Równie barwną interpretację pozostawił po sobie Carl Schuricht, nagraną dla EMI z Wiener Philharmoniker (archiwalna rejestracja z Radio-Sinfonieorchester Stuttgart, późniejszą SWR SO, jest jednak mocno zdeklasowana przez poziom orkiestry, ale istnieje też znakomita – i bardzo dobrze nagrana – ze Städtisches Orchester Berlin, z 1943 r., wydana chyba tylko na płytach Iron Needle z zespołem opisanym jako Berlin Municipal Orchestra). To jedna z kreacji non plus ultra, która za każdym powrotem odkrywa nowe smaczki ukryte w cudownie opracowanych detalach. Z subtelnym i ekspresyjnym Schurichtem wkraczamy w świat Brucknera szybkiego i ruchliwego, znacznie też lżejszego.

Mistrzem patrzenia na Brucknera przez pryzmat detali – co oznacza przede wszystkim dokładne, szczegółowe rozczytanie i zrozumienie partytury – był też Stanisław Skrowaczewski. Jeżeli nie dość płakaliśmy w ubiegłym roku po jego odejściu, Gatti wycisnął nowe łzy. Tym bardziej, że Skrowaczewski, Brucknerowski mistrz, ujmując detalami nigdy nie tracił z oczu całości formy, rozwijającej się naturalnie długimi frazami. Nie do zapomnienia. Podobnie jak dyrygent, którego nie może zabraknąć: Wilhelm Furtwängler. Właściwie zespolenie cech wspominanych wyżej, połączenie szerokich planów i uszczegółowienia, lecz w celu podkreślenia ekspresji. Takiej, jaką tylko Furtwängler potrafił sobie wyobrazić. Bruckner grany nie smyczkami, lecz ostrzem brzytwy.

Do wyjątkowych należy także IX Symfonia pod batutą Ottona Klemperera – na pewno nie brak tu powietrza i oddechu, tak ważnego dla mistrza, przede wszystkim jednak zadziwia niewyobrażalna konstrukcja. Nawet ciężki temat w scherzo wcale nie musi być ciężki – Klemperer nigdy nie tracił z pola widzenia proporcji i faktury (co zrozumiałe, jeżeli pamiętać się o jego dbałość o przestrzeń w dźwięku), a zachowując je potrafił ukazać niezwykłe sola np. poszczególnych dętych drewnianych. No i ten fascynujący kontrast między skrajnymi częściami a skrajnie lirycznym rozpłynięciem się tematu trio! Gdzie ucha nie przyłożyć – imponujące.

Trudno mi pominąć jeszcze jednego dyrygenta, odsuniętego nieco na boczny tor. Hans Rosbaud jest dziś „jednym z wielu”, a przecież to autor nie tylko szczególnie żywych, niby intuicyjnych i spontanicznych, a świetnie czujących tętno tej muzyki interpretacji IX czy VII Brucknera, lecz także np. fenomenalnych Śpiewaków norymberskich – jednych z najlepszych w dyskografii! Jeszcze bardziej ekspresyjną IX Symfonię pozostawił po sobie Jascha Horenstein, z Wiedeńskimi Symfonikami (nie Filharmonikami). No i wreszcie nie sposób zapomnieć o klasycznym Eugenie Jochumie, energicznym i pod każdym względem kompetentnym, choć lepiej sięgać po płyty nagrane dla DG z Filharmonikami Berlińskimi, niż po popularne dla EMI ze Staatskapelle Dresden (nie były to najlepsze lata dla saksońskiej blachy, co np. scherzo w Dziewiątej pokazuje bezlitośnie).

Nagrań jest wiele (póki żył Skrowaczewski, mogliśmy liczyć w Polsce nie tylko na nagrania…), więc to tylko przegląd kierunków interpretacyjnych. Jeszcze raz wrócę jednak do Celibidache, którego wykonanie zarejestrowano i wcześniej, gdy w latach 70. szefował orkiestrze SWR. Że zupełnie inne, niż z Monachijczykami, to wiadomo – pod koniec życia Celi przeszedł głęboką przemianę, choć moim zdaniem był to po prostu ostatni krok na drodze ewolucji, jaka obejmowała całe jego twórcze życie. A że krok najbardziej radykalny: cóż, poczwarka też zmienia się powoli, aż nagle wyłania się z niej motyl. Może to trochę nieudane porównanie… Celi w latach wcześniejszych tempa zachowywał zwyczajne, ale nadzwyczajną energią nasycał muzykę. Przy przejrzystej fakturze – warte słuchania!

Bo wart słuchania jest Bruckner.

Grosvenor’s Place

4830255

Proszę mi wybaczyć tę drobną grę słów – ale właśnie o miejsce idzie. Nie, bym chciał od razu szufladkować młodego brytyjskiego pianistę, lecz tylko odpowiednie dać rzeczy słowo. Bo artysta wymyka się. Tak bywa z tymi, którzy otwierają nowe perspektywy.
Właśnie pojawiła się czwarta z kolei płyta Benjamina Grosvenora, tym razem zatytułowana Hommage i gromadząca utwory od Ciaccony Bacha (w znanej transkrypcji Busoniego), przez parę Preludiów i fug Mendelssohna (za rzadko grywanych), Francka, Barkarolę Chopina, po Liszta Venezia e Napoli.
Zaraz też będzie można posłuchać pianisty na żywo w recitalu – 6 listopada w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego (w ramach cyklu „Chopin był z UW”, na 200-lecie uczelni). Przy okazji, ponieważ nie ma go na stronie projektu, pozwolę sobie podać program za oficjalną witryną pianisty: Mozarta Sonata B-dur KV 333, II Sonata Skriabina, Rapsodia hiszpańska Liszta i II Sonata Chopina. Czyli rzeczy zupełnie inne, niż dotąd ukazały się na płytach. Tym ciekawiej.
Benjamin Grosvenor zabłysnął w świecie bodaj jako 20-latek, swym pierwszym krążkiem, w którym zaskoczył takimi przebojami, jak cztery Scherza Chopina czy Gaspard de la Nuit Ravela.

4783206

Sięgać „na dzień dobry” po tak ograny repertuar – i wyjść z tego nie tylko z tarczą, ale i na swój sposób olśniewająco, to osiągnięcie od lat niespotykane. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, by artysta zachwycił mnie samą swoją pianistyką, wirtuozerią, brzmieniem i tym podobnymi walorami. Niewątpliwie ma znakomity warsztat, dźwięk konkretny, jasny i lekki – w sumie charakterystyczny! – ale na tle znanych interpretacji nie to jest imponujące. Zaskakuje natomiast indywidualną lekturą, osobistym widzeniem popularnych utworów. Wyobraźnią. Nie gra „lepiej”, gra po swojemu. Przy tym bardzo logicznie, bardzo koherentnie, spełniając nawet wyśrubowane wymagania „klasycznej” muzykalności.
I to z zaskakującym naddatkiem. Na nowo odczytuje konstrukcję utworów, znajduje nowe filary, rozpięte na nich łuki i zworniki, w efekcie tworząc nowe, nieoczekiwane kształty. Gdzie spodziewamy się kulminacji, punktu dojścia, tam pianista widzi często jedynie przystanek, przedłużając napięcie, przekształcając je i inaczej zamykając. A jednocześnie każdy ruch jawi się jako całkowicie naturalny i oczywisty.
Mniej nieco sprawdziło się to w drugiej płycie, choć też zajmującej, z wirtuozowskimi koncertami fortepianowymi.

4783527

Chyba zawiódł nieco dobór repertuaru: to nie zewnętrzna błyskotliwość jest największym atutem Benjamina Grosvenora. Popularny wśród największych tytanów Koncert g-moll Saint-Saënsa dostał więc ciekawą interpretację, której dobrze się słucha, jednak jeżeli zestawimy ją np. z Rubinsteinem (nawet późnym), wyraźnie zabraknie nam siły i blasku, a jednocześnie nie znajdziemy już tej wartości dodanej, jaka uwodzi w Scherzach.

4785334
Bardziej intrygująco prezentuje się więc trzecia płyta, skonstruowana już wg nowego modelu – tytuł i idący za tym program. Dances. Dobry pomysł, choć chyba nie do końca wykorzystany, bo dlaczego tak, przypadkowo chyba zarysowany przekrój przez stylizowane formy taneczne, od baroku do współczesności, bardzo heterogeniczny (by nie rzec: od sasa do lasa), miałby być bardziej interesujący, niż zestaw sensownie i starannie ułożony w jakąś logiczną suitę? Mam wrażenie, że młodemu pianiście ktoś (jakiś menadżer?) zbyt silnie sugeruje układ tych nowych płyt, w którym zbyt wiele nacisku kładzione jest na trochę sztuczne wyróżnianie się z tłumu (on akurat nie musi). I kolejne wrażenie – że sam artysta potrafiłby znacznie zgrabniej dobrać sobie repertuar. Co sugeruje styl jego gry. Tutaj bowiem znowu pociąga spójność myśli, klarowność koncepcji, naturalny puls rytmiczny, śpiewność i oddech, tak ważny w formach tanecznych. Mimo pewnej dziwności programu, jedna z najciekawszych płyt pianistycznych ostatnich lat!
Podobnie prezentuje się najnowsze CD, wspominane na początku. Co łączy Bacha z Barkarolą Chopina, albo wręcz z gondolierami Liszta? Przecież nie pośrednictwo fug Mendelssohna i chorału Francka. Płyta ma w sobie repertuarowe pęknięcie, zupełnie zbyteczne, ale ostatecznie nieszkodliwe: ważna jest jakość wykonania. I odnajdujemy to, co w poprzednich nagraniach, zarówno in plus, jak i in minus. Otóż Ciaccony Bacha – choć zagranej tu bardzo inteligentnie i z ogromną wrażliwością – jednak zdecydowanie lepiej posłuchać w wykonaniu np. Benedettiego. U Grosvenora każdy element jest wprawdzie na swoim miejscu – wszystko jak najbardziej właściwe – ale brak tej dogłębnej wyrazistości, krystalicznej konstrukcji, nie mówiąc już o tym, że akordy w basie huczą, a nie brzmią potęgą precyzyjnie odzywającego się dzwonu. W kwestii jakości pianistycznych – choć Grosvenor może poszczycić się umiejętnościami na najwyższym dzisiejszym poziomie – przypomina, że w sztuce postęp nie istnieje, a w jej technice raczej widać wyraźny regres. I, co gorsze, także słychać.
Mimo to mówimy o bardzo dobrym wykonaniu, szczęśliwie rozwijającym się w kolejnych utworach. Uroda Chopinowskiej Barkaroli przypomina, że mamy do czynienia zapewne z najbogatszym i najbardziej naturalnym talentem spośród młodszych pianistów – a i nie wiem, czy którykolwiek ze starszych zagrałby ją dziś równie przekonująco.
Warszawski koncert będzie jednak trudniejszym sprawdzianem. Sonata b-moll wymaga innego zmysłu dramaturgii. Nie chodzi tylko o dojrzałość emocjonalną (ale o nią również!), lecz przecież na żadnej z płyt nie mieliśmy jeszcze okazji posłuchać Grosvenora w większej formie. Tym ciekawiej będzie przekonać się, jak zbyt dobrze znaną Sonatę zagra ktoś, kto potrafi słyszeć po swojemu, i do udowodnienia światu swych artystycznych racji nie potrzebował żadnych konkursów. Z Chopinowskim włącznie.

PS. – czyli wrażenia z koncertu.
Trzy sonaty zdały się rodzajem wizytówki dla młodego pianisty: umiem zagrać klasycznie, romantycznie, impresjonistycznie, no i wirtuozowsko w Rapsodii hiszpańskiej Liszta. Faktycznie Benjamin Grosvenor umie. I to mimo klekoczącego fortepianu i zdecydowanie niesprzyjającej akustyki Auditorium Maximum UW, ostrej lampy prosto w oczy (koncert transmitowała lokalna telewizja, najwyraźniej bardzo lokalna – więc pianista musiał grać z ciągle pochyloną głową, i równie lokalne radio, na które trzeba było czekać z rozpoczęciem występu…). Mimo też jakiegoś nieustającego warkotu (nawiew?), no i innych atrakcji, których pianista zapewne miał szczęście nie rozumieć. Finał niezwykle interesującego pomysłu, jakim było uczczenie 200 lat Uniwersytetu cyklem koncertów „Chopin był z UW”, pozwolił wręcz cofnąć się w czasie i w przestrzeni. Może nie o lat 200, nie do Chopina, ale na koncerty w środku pod każdym względem kryzysowych lat 90., w jakichś przypadkowych świetlicach nad kotłownią. Bardzo sentymentalny wieczór.
Ale najważniejsza jest muzyka. Pięknie zagrany Mozart – choć tak, jak „należy” grać Mozarta (z czego trudno robić zarzut): lekko, łagodnymi barwami, śpiewnie, ale bez mazania pedałem (pedalizacja znakomita!). Impresjonistycznie ujęta II Sonata Skriabina: piękne, jak na warunki, malarstwo dźwiękowe. Myślę, że tu przede wszystkim dostaliśmy próbkę możliwości i tymczasowych granic młodego artysty – bo jednak w tej Sonacie, choć wypadła bardzo atrakcyjnie, nie tylko o tę brzmieniową stronę chodzi. Może potrzeba więcej czasu, pracy nad repertuarem czy też dojrzałości (jak zwał, tak zwał), by doszukać się jeszcze znaczenia konstrukcji, tak misternej i ostatecznie opartej w sumie na pewnej prostocie (zwłaszcza w rozbudowanej I części). Ale możemy poczekać, pianista ma jeszcze czas.
Sonata b-moll Chopina, standardowa pozycja repertuaru, pokazała romantyczną stronę Grosvenora – i tu wkradła się jakaś nerwowość. Pewien pospiech myśli znany jest już z nagrania Scherz, tu jednak w bardziej dynamicznych fragmentach przekładał się na pewną utratę kontroli nad brzmieniem, nieledwie chaos, choć przecież znać w nim było myśl i śledzenie wątków w głosach, które młodzi pianiści rzadko dostrzegają. Uspokojenie przychodziło wraz z fragmentami wolniejszymi, które Grosvenor pięknie potrafi ożywiać i rozwijać. Nokturnowym urokiem uwodziła zwłaszcza środkowa część Scherza. Podobnie Marsz żałobny intrygował zwłaszcza w piano, za to świetnie rozpoczęło się finałowe Presto, zaatakowane drapieżnie, jakby pianista rzucił się na nie nagłymi skokami, tworzącymi następnie jakąś falującą powierzchnię dźwięku. Ciekawe!
Rapsodia Liszta zabrzmiała możliwie efektownie (jak na salę i fortepian), ale – jak pisałem – nie tu widzę walory młodego artysty. Nie szkodzi, Benjamin Grosvenor będzie miał jeszcze wiele okazji, by nas zaskoczyć.

Lutosławski dla każdego

Witold Lutosławski: Koncert na orkiestrę, I Symfonia

Orkiestra Filharmonii Wrocławskiej, dyr. Stanisław Skrowaczewski

ACD 196-2, NFM 20

 

Przede wszystkim można powiedzieć: nareszcie! Nareszcie na szczęście mamy na płytach Stanisława Skrowaczewskiego dyrygującego Koncertem na orkiestrę Lutosławskiego! Dlaczego dopiero teraz? Czyżby nikomu dotąd nie przyszło do głowy, żeby nagrać i wydać interpretację dzieła, które polski dyrygent o największej międzynarodowej karierze w drugiej połowie XX wieku traktował jako swego rodzaju wizytówkę, wprowadzając je na estrady amerykańskie, berlińską, amsterdamską i parę innych? Które towarzyszyło mu niemal przez całe życie, będąc pierwszym i najpopularniejszym z serii utworów Lutosławskiego, które Skrowaczewski wykonywał?

Zreflektowała się Filharmonia Wrocławska, nagrywając koncert, jaki odbył się 31 maja 2013 r. Płyta wydana została jako część IV serii „Opera omnia”, a zawiera dwa zdecydowanie przystępne i związane z tradycją utwory, czyli I Symfonię i właśnie Koncert na orkiestrę. Sam Lutosławski nie przepadał za tymi kompozycjami, a popularność Koncertu, który uważał za dzieło jeszcze niedojrzałe, ewidentnie mu ciążyła – choć jednocześnie przysparzała sławy.

Sam fakt nagrania na żywo jest charakterystyczny dla ostatnich rejestracji Skrowaczewskiego i nie stanowi tu problemu. W każdym razie – nie bezpośrednio. Poza oklaskami nie słychać żadnych odgłosów z sali, więc nic nie przeszkadza muzyce – niestety, oznacza to także, że dźwięk zbierany był wybitnie kierunkowo. Co z kolei jeszcze wzmacniać musi fatalne efekty męczącej, niezwykle suchej akustyki dotychczasowej sali Filharmonii (nie ma więc przesady, że czeka się jak na zbawienie na oddanie nowej sali, Narodowego Forum Muzyki) – akustyki, która w żaden sposób nie nadaje się, by brzmieć na płycie. Czyli konieczna jest szczypta oszustwa – szczypta elektronicznego pogłosu. Wszystko jest bardzo umiarkowane i z pewnością nie przeszkadza w słuchaniu, jeśli jednak zrobi się porównanie z dobrze zrealizowanym nagraniem w poprawnych warunkach, różnica w dźwięku będzie zauważalna. Dotyczy to też nagrań starszych, jak Rowickiego z Filharmonią Narodową dla Dekki (obecnie wydane wraz z III Symfonią z Filharmonikami Berlińskimi) czy Lutosławskiego z katowickim WOSPR dla EMI. Zresztą oba zarejestrowane są znakomicie.

U Rowickiego inny sposób nagrania nakłada się na inną koncepcję interpretacyjną. Nagranie jest znacznie bliższe, słychać samą mechanikę gry (czyli: mamy wrażenie bycia tuż przy instrumencie), a także interpretacja nastawiona jest zdecydowanie bardziej na efektowność brzmienia. Jest więc bardziej dynamicznie i bardziej koherentnie, u Skrowaczewskiego natomiast nieco bardziej monumentalnie. Pomiędzy nimi stoi sam Lutosławski, którego nagranie jest przesycone energią, ale pomyślane konstrukcyjnie i pełne szczegółów, podczas gdy Rowickiemu wystarcza wyrazista muskulatura. Jednocześnie, choć w porównaniu z dwoma starszymi, dźwięk u Skrowaczewskiego jest nieco bardziej oddalony, to właśnie u niego słychać bogactwo instrumentów, jakie ginie nawet – a może zwłaszcza – u Rowickiego, np. fortepian w I części. Skrowaczewski objawia się jednak przede wszystkim jako mistrz budowania frazy: każdy temat jest u niego bardziej wyrazisty – z otwarciem, rozwinięciem i zakończeniem – bardziej też osadzony w konstrukcji utworu, niż u pozostałych. Bywa w tym wręcz dosadny (jak na samym początku Koncertu), jednak i odsłania logiczne perspektywy – przykładem może być początek części II, gdzie po krótkim, szybkim „ogadaniu” przez smyczki u Rowickiego mamy tylko „pyk”, w tej samej dynamice mezzopiano, u Skrowaczewskiego natomiast prawdziwe piano smyczków kończy się wyraźną, odpowiednio głośniejszą pointą. Wstęp przestaje być tylko krótką serią wirtuozowskich pasaży, a staje się zdaniem, początkiem narracji – fraza buduje dramaturgię.

Finałowa Passacaglia u Skrowaczewskiego może się jednak wydawać mniej ciekawa – o ile u Rowickiego słychać z bliska początkowe dźwięki kontrabasów, a Lutosławski zaskakuje wyraźnym napięciem, u Skrowaczewskiego Passacaglia wyłania się pianissimo w nieco zamglonym rysunku. Ale czy to aby na pewno gorzej? Czy ten początek nie powinien właśnie wychodzić z niebytu ciszy, by dopiero stopniowo urosnąć, a następnie ruszyć w kolejne przekształcenia? Monumentalizujący Skrowaczewski odsłania jakąś niezauważaną z reguły istotę dzieła.

Chyba mniej uwagi przyciąga I Symfonia – zapewne też dlatego, że sama jest utworem mniej charakterystycznym. Znacznie wcześniejsza od Koncertu, powstająca w czasie wojny (skończona w 1947), należy do jeszcze dawniejszej tradycji: o ile Koncert sięga do muzyki Bartóka, tutaj nie brak elementów impresjonistycznych czy wręcz odsyłających do romantyzmu. To zresztą świetna muzyka, dająca niemało satysfakcji – więc trochę szkoda, że tym razem nie wyzyskano wszystkich jej możliwości. Po części może to i wina nagrania, odsuwającego na dalsze plany całe sekcje dętych itd., może rejestracji live (czyli uchwycenie tej jednej, konkretnej produkcji, nie praca nad interpretacją), może też wykonawcy mniej się przejęli Symfonią, niż Koncertem na orkiestrę, a może więcej od nich wymagała – nie umiejętności technicznych, lecz skupienia i inwencji. W każdym razie, po wysłuchaniu I Symfonii z Wrocławia pod batutą Skrowaczewskiego, choć z pewnością dobrej, zostaje w głowie mniej, niż po wysłuchaniu rysowanej ostrą kreską, wyrazistej interpretacji samego Lutosławskiego (EMI). Ponownie, co też wykazała kariera obu utworów, Koncert na orkiestrę zdystansował wcześniejszą Symfonię.