Archiwa tagu: Koncert na orkiestrę

Lutosławski dla każdego 2, czyli od czego zacząć

Tytuł poprzedniego wpisu zgadzał się z treścią, ale obiecywał też może coś, czego nie spełniał. „Lutosławski dla każdego” – to mogłoby chyba także proponować, jak rozpocząć swoją przygodę z muzyką zbierającą i destylującą to, co najlepsze w II połowie XX wieku. Temat nie nowy, (nawet ja zahaczyłem o niego w publikowanym rok temu przewodniku po dyskografii kompozytora), jednak warto go rozwinąć.

Doświadczeni z muzyką Lutosławskiego dyrygenci – Gardner, Wit, Rattle – jak można przeczytać w wydanej ostatnio książce z wywiadami zebranymi przez Aleksandra Laskowskiego (PWM), uważają, że świetną, a może najlepszą drogą do Lutosławskiego jest Koncert na orkiestrę. Dzieło błyskotliwe, świetnie skomponowane, ciekawe, no i wielka forma orkiestrowa – jedno z największych, jakie Lutosławski skomponował. Przy tym łatwe w percepcji. A ja mam wątpliwości, czy to nie ślepa uliczka. Oczywiście, nikomu nie odradzam słuchania Koncertu na orkiestrę, bo to znakomity utwór, niemniej rozumiem Lutosławskiego, który twierdził, że to nie jest do końca jego muzyka. Dokładniej: to muzyka, jaką w tamtym okresie potrafił napisać, ale nie jaką napisać chciał. Raczej podsumowanie dotychczas zdobytych umiejętności, lekcji zaczerpniętych od Francuzów, Szymanowskiego i przede wszystkim Bartóka (z cytatami), ale bez wyraźnego wskazania kierunku, w którym będzie się szło dalej. Zamknięcie etapu, nie rozpoczęcie nowego.

Efekt taki, że trudno jest chyba na Koncercie na orkiestrę budować zrozumienie późniejszego Lutosławskiego. Tym bardziej na popularnych Wariacjach na temat Paganiniego, dość popisowym utworze na dwa fortepiany, który pomagał kawiarnianemu duetowi Lutosławski-Panufnik zdobywać chleb w czasie okupacji. Wariacje są efektowne, ale nie tędy droga. Wiodłaby ona raczej przez Pieśni do słów Iłłakowiczówny albo przez Muzykę żałobną. To właśnie utwory przełomu, w których stawiane są pierwsze kroki prowadzące w kierunku arcydzieł, jak III i IV Symfonia (co by o niej nie mówić).

Inny dyrygent, Salonen (vide: wywiady ze wspomnianej książki), mówił, że swoją znajomość muzyki Lutosławskiego rozpoczął od dzieł awangardowych – ale on sam był wówczas młodym kompozytorem, obeznanym z nowymi technikami, łatwo więc mógł zrozumieć i docenić walory utworów. Co innego, gdy na co dzień słuchamy rzeczy całkiem innych, zazwyczaj tonalnych, piosenek albo Bachów czy Beethovenów, jazzu lub może Wagnerów. Może Szostakowiczów czy Strawińskich. Poematy do słów Henri Michaux zapewne wzbudzą wówczas raczej obawę, niż zaciekawienie (a co dopiero zachwyt). Pocieszmy się: gdyby Mozart ożył, też musiałby odbyć swoją pielgrzymkę przez historię muzyki ostatnich dwustu lat, by jakkolwiek docenić te kompozycje. I też nie powinien chyba zaczynać znajomości z Lutosławskim od II Symfonii.

Tej ostatniej Symfonii Lutosławski zresztą specjalnie nie lubił i zostawmy z nią Salonena, któremu odpowiadała od początku. Dzieląc się doświadczeniem: w czasach szkolnych zacząłem odkrywać Lutosławskiego od utworów drobnych, a wśród nich – Pięciu pieśni do słów Kazimiery Iłłakowiczówny. Drobiazgi zawsze są dobre, bo łatwo je ogarnąć, czyli łatwo też pojąć. W wypadku Lutosławskiego prędko urzeka ich uroda, uchwytna melodia (tak jest!). Grave na wiolonczelę, wiolonczelowa Wariacja Sacherowska, Epitafium na obój – tu nie ma trudności. Pieśni to już poprzeczka ustawiona pod nieco innym kątem (co nie znaczy: wyżej) – mamy cały cykl, a wraz z nim pełną orkiestrę, która gra już Lutosławskim (choć jeszcze nie aleatorycznie). Tekst pozwala śledzić tok rozwoju i zależność dźwięku od słów, a jeżeli śpiewa Halina Łukomska (lepiej na płycie Polskiego Radia, bo płyta Polskich Nagrań właściwie nie daje się słuchać), to już pełnia szczęścia.

Sposobem na pójście dalej (a może i to nie byłby wcale przesadnie trudny początek?) są utwory dla solisty z orkiestrą. Dla mnie najbardziej wciągająca jest żelazna logika Partity (wykonywanej też z fortepianem, np. na znakomitej płycie Isabelle Faust z Ewą Kupiec), ale może też być Łańcuch drugi, a dla wielu pewnie będzie to Koncert wiolonczelowy, w którym wykonawcy (kiedyś Rostropowicz, a teraz jak jeden mąż zagraniczni dyrygenci), jako oczywistość widzą przeciwstawienie jednostki opresywnej zbiorowości – czyli ni mniej ni więcej, tylko (znowu) walkę o wolność (Lutosławski zawsze odżegnywał się od tych skojarzeń). Jak zwał tak zwał, ważne, że muzyka ma pewną łatwo uchwytną ideę nadrzędną (niewątpliwe przeciwstawienie solowej wiolonczeli brzmieniu masy orkiestry), która ułatwia percepcję. Nieco trudniej może być w Koncercie fortepianowym, w którym jednakowoż można oprzeć się na widocznych tradycjach pianistyki XIX-wiecznej, od Chopina do późnego romantyzmu.

Czy sięgać na początek po utwory czysto orkiestrowe? To esencja twórczości Lutosławskiego, więc kusi. Może przewrotnie zacząć od końca? Ostatnia, IV Symfonia, odznacza się iście niebiańskim pięknem, a przy tym czytelną konstrukcją i nieco uproszczonym językiem, który pozwala uchwycić jej czar łatwiej, niż we wcześniejszych utworach.

Właściwie na początek powinno wystarczyć, tym bardziej, że zapewne nie ma uniwersalnej metody. Moje doświadczenia są czysto osobnicze, może więc ktoś z czytelników ma własne, które mogłyby przydać się innym?

Lutosławski dla każdego

Witold Lutosławski: Koncert na orkiestrę, I Symfonia

Orkiestra Filharmonii Wrocławskiej, dyr. Stanisław Skrowaczewski

ACD 196-2, NFM 20

 

Przede wszystkim można powiedzieć: nareszcie! Nareszcie na szczęście mamy na płytach Stanisława Skrowaczewskiego dyrygującego Koncertem na orkiestrę Lutosławskiego! Dlaczego dopiero teraz? Czyżby nikomu dotąd nie przyszło do głowy, żeby nagrać i wydać interpretację dzieła, które polski dyrygent o największej międzynarodowej karierze w drugiej połowie XX wieku traktował jako swego rodzaju wizytówkę, wprowadzając je na estrady amerykańskie, berlińską, amsterdamską i parę innych? Które towarzyszyło mu niemal przez całe życie, będąc pierwszym i najpopularniejszym z serii utworów Lutosławskiego, które Skrowaczewski wykonywał?

Zreflektowała się Filharmonia Wrocławska, nagrywając koncert, jaki odbył się 31 maja 2013 r. Płyta wydana została jako część IV serii „Opera omnia”, a zawiera dwa zdecydowanie przystępne i związane z tradycją utwory, czyli I Symfonię i właśnie Koncert na orkiestrę. Sam Lutosławski nie przepadał za tymi kompozycjami, a popularność Koncertu, który uważał za dzieło jeszcze niedojrzałe, ewidentnie mu ciążyła – choć jednocześnie przysparzała sławy.

Sam fakt nagrania na żywo jest charakterystyczny dla ostatnich rejestracji Skrowaczewskiego i nie stanowi tu problemu. W każdym razie – nie bezpośrednio. Poza oklaskami nie słychać żadnych odgłosów z sali, więc nic nie przeszkadza muzyce – niestety, oznacza to także, że dźwięk zbierany był wybitnie kierunkowo. Co z kolei jeszcze wzmacniać musi fatalne efekty męczącej, niezwykle suchej akustyki dotychczasowej sali Filharmonii (nie ma więc przesady, że czeka się jak na zbawienie na oddanie nowej sali, Narodowego Forum Muzyki) – akustyki, która w żaden sposób nie nadaje się, by brzmieć na płycie. Czyli konieczna jest szczypta oszustwa – szczypta elektronicznego pogłosu. Wszystko jest bardzo umiarkowane i z pewnością nie przeszkadza w słuchaniu, jeśli jednak zrobi się porównanie z dobrze zrealizowanym nagraniem w poprawnych warunkach, różnica w dźwięku będzie zauważalna. Dotyczy to też nagrań starszych, jak Rowickiego z Filharmonią Narodową dla Dekki (obecnie wydane wraz z III Symfonią z Filharmonikami Berlińskimi) czy Lutosławskiego z katowickim WOSPR dla EMI. Zresztą oba zarejestrowane są znakomicie.

U Rowickiego inny sposób nagrania nakłada się na inną koncepcję interpretacyjną. Nagranie jest znacznie bliższe, słychać samą mechanikę gry (czyli: mamy wrażenie bycia tuż przy instrumencie), a także interpretacja nastawiona jest zdecydowanie bardziej na efektowność brzmienia. Jest więc bardziej dynamicznie i bardziej koherentnie, u Skrowaczewskiego natomiast nieco bardziej monumentalnie. Pomiędzy nimi stoi sam Lutosławski, którego nagranie jest przesycone energią, ale pomyślane konstrukcyjnie i pełne szczegółów, podczas gdy Rowickiemu wystarcza wyrazista muskulatura. Jednocześnie, choć w porównaniu z dwoma starszymi, dźwięk u Skrowaczewskiego jest nieco bardziej oddalony, to właśnie u niego słychać bogactwo instrumentów, jakie ginie nawet – a może zwłaszcza – u Rowickiego, np. fortepian w I części. Skrowaczewski objawia się jednak przede wszystkim jako mistrz budowania frazy: każdy temat jest u niego bardziej wyrazisty – z otwarciem, rozwinięciem i zakończeniem – bardziej też osadzony w konstrukcji utworu, niż u pozostałych. Bywa w tym wręcz dosadny (jak na samym początku Koncertu), jednak i odsłania logiczne perspektywy – przykładem może być początek części II, gdzie po krótkim, szybkim „ogadaniu” przez smyczki u Rowickiego mamy tylko „pyk”, w tej samej dynamice mezzopiano, u Skrowaczewskiego natomiast prawdziwe piano smyczków kończy się wyraźną, odpowiednio głośniejszą pointą. Wstęp przestaje być tylko krótką serią wirtuozowskich pasaży, a staje się zdaniem, początkiem narracji – fraza buduje dramaturgię.

Finałowa Passacaglia u Skrowaczewskiego może się jednak wydawać mniej ciekawa – o ile u Rowickiego słychać z bliska początkowe dźwięki kontrabasów, a Lutosławski zaskakuje wyraźnym napięciem, u Skrowaczewskiego Passacaglia wyłania się pianissimo w nieco zamglonym rysunku. Ale czy to aby na pewno gorzej? Czy ten początek nie powinien właśnie wychodzić z niebytu ciszy, by dopiero stopniowo urosnąć, a następnie ruszyć w kolejne przekształcenia? Monumentalizujący Skrowaczewski odsłania jakąś niezauważaną z reguły istotę dzieła.

Chyba mniej uwagi przyciąga I Symfonia – zapewne też dlatego, że sama jest utworem mniej charakterystycznym. Znacznie wcześniejsza od Koncertu, powstająca w czasie wojny (skończona w 1947), należy do jeszcze dawniejszej tradycji: o ile Koncert sięga do muzyki Bartóka, tutaj nie brak elementów impresjonistycznych czy wręcz odsyłających do romantyzmu. To zresztą świetna muzyka, dająca niemało satysfakcji – więc trochę szkoda, że tym razem nie wyzyskano wszystkich jej możliwości. Po części może to i wina nagrania, odsuwającego na dalsze plany całe sekcje dętych itd., może rejestracji live (czyli uchwycenie tej jednej, konkretnej produkcji, nie praca nad interpretacją), może też wykonawcy mniej się przejęli Symfonią, niż Koncertem na orkiestrę, a może więcej od nich wymagała – nie umiejętności technicznych, lecz skupienia i inwencji. W każdym razie, po wysłuchaniu I Symfonii z Wrocławia pod batutą Skrowaczewskiego, choć z pewnością dobrej, zostaje w głowie mniej, niż po wysłuchaniu rysowanej ostrą kreską, wyrazistej interpretacji samego Lutosławskiego (EMI). Ponownie, co też wykazała kariera obu utworów, Koncert na orkiestrę zdystansował wcześniejszą Symfonię.