Archiwa tagu: Granados

Przegapione objawienie. Arrau, Larrocha, Lewenthal, Moiseiwitsch, Petri

The Liszt Legacy. Arrau, Larrocha, Lewenthal, Moiseiwitsch, Petri

Tego nie wolno było przegapić! Ale, skoro stało się, trzeba do tego koniecznie wrócić. Nie jest za późno, bo na takie płyty nigdy nie jest za późno.

Przegapienie trwało 3 lata. Wówczas, w 2011, zestawik wyszedł przy okazji rocznicy 200-lecia urodzin Liszta. Rocznicy u nas niezauważonej (kto by tam się interesował Lisztem!), do tego stopnia, że nawet ktoś, kto – jak ja – jednak żyje w tym błędzie, że Lisztem się interesuje, nie zwrócił uwagi na pudełko zatytułowane The Liszt Legacy. Chwyt marketingowy nie wypalił, bo Liszta akurat w tym boksie jak na lekarstwo. Ciężko go wypatrzyć, z której strony by się nie zaglądało.

The Liszt Legacy

Zestaw zawiera nagrania pięciorga pianistów, w dość tajemniczy sposób skojarzone z tytułowym „dziedzictwem Liszta”. Dziedzica rzeczywistego mamy tylko jednego – Claudio Arrau był wychowankiem Martina Krausego, ucznia Liszta – a reszta kojarzy się chyba przez muzykę (de Larrocha gra Hiszpanów, częściowo pod wpływem Węgra pozostających) lub styl (Petri – dziedzic Busoniego, a ten niewątpliwie był Lisztomanem; Lewenthal – wirtuoz w lisztowskim stylu). W wypadku Moiseiwitcha z kolei chyba każde nawiązanie będzie naciągane: repertuar absolutnie nie lisztowski, a pianista świetny wirtuoz, ale typowy wychowanek Leszetyckiego; wspólnym mianownikiem jest dopiero Czerny, który uczył i Liszta, i Leszetyckiego… Chyba że wszyscy pianiści są dziedzicami Liszta. Taki skrót. Myślowy.

Zaczyna się od najmocniejszej strony, która sama zasługuje na poematy. Hammerklavier – wielka Sonata Beethovena op. 106 – w nagraniu Arraua z 1951 r. Dzieło nie ma sobie równych w historii: 45-minutowa fortepianowa katedra, z kulminacyjnym adagio rozpiętym niczym zawieszone na nieboskłonie sklepienie, zwieńczona strzelistą wieżą zadziwiającej finałowej fugi. Utwór, który od otwierających go słupów Herkulesa staje się dziejącym się przed nami aktem stworzenia, oscylując między przedustawnym chaosem a wyłaniającym się z niego kosmosem, z oceanem potencjalnych możliwych światów (wstęp do fugi!), z których ostateczna, boska decyzja wybiera ten, najlepszy z możliwych.

Samo to nagranie powoduje, że cały komplet jest nieodzowny. Arrau zarejestrował wprawdzie tę sonatę raz jeszcze, w komplecie wszystkich 32, dla Philipsa, ale nie sposób zestawiać ze sobą tych interpretacji. W czasach wczesnophilipsowskich pianista na nowo starał się odnaleźć sposób widzenia muzyki, a Hammerklavier wypada wyjątkowo jednostronnie (inne sonaty zresztą podobnie, niestety). 1951 to okres pierwszej dojrzałości: pianista, już około pięćdziesiątki, za sobą miał etap oszałamiającej wirtuozerii (w jego wypadku nigdy nie była ona zresztą powierzchowna), przetworzył cały wielki repertuar, który grał i który wprowadzał na estrady (jako pierwszy wykonywał recitale dzieł Bacha, w latach 30.), doświadczył kolejnego rozpadu i rekonstrukcji świata, w gorszym kształcie (Arrau, choć urodzony w Chile, wychowywał się w Berlinie, asymilując się z najwyższą kulturą niemiecką; II wojnę światową spędził już w Ameryce, ale wszystko, co stało się z Niemcami, pozostawiło w nim chyba na zawsze głęboką bliznę). Wydaje się, że całą sumę tych przeżyć słychać w kreacji Sonat Beethovena z lat 50. Z jednej strony nie ma tu jednej nuty, która nie niosłaby z sobą znaczeń, z drugiej – jest jakiś naturalny bieg (choć powolny nigdy nie robi wrażenia ślimaczego!), a każda fraza dzieje się w wykreowanej dla siebie przestrzeni. Z jednej strony mamy więc medytację, ale z drugiej – nieustanny ruch, prawdziwe DZIANIE SIĘ. To jest właśnie muzyka, która rośnie do rangi filozofii, jako wykład zasad idealnego świata jednocześnie osiągając szczyty liryki i mistrzostwo architektury. A Hammerklavier jest utworem, który pozwala na to lepiej, niż jakikolwiek.

Podobnie znakomite są interpretacje i innych Sonat, zwłaszcza Patetycznej i Les Adieux. Tę ostatnią można porównać z umieszczonym na dalszej płycie kompletu nagraniem Moiseiwitscha. Pięknym, śpiewnym, lirycznym i – jakimś niezauważalnym, niezapadającym w pamięć. To właśnie różnica sytuacji – w jednej fortepian gada, i to mądrze i pięknie, w drugiej nuci.

Nie oznacza to jednak, że do interpretacji Moiseiwitscha należy mieć pretensje. To drugie najciekawsze kreacje w zbiorze, tyle że mniej w muzyce Beethovena, a raczej Schumanna i Musorgskiego. Moiseiwitsch był mistrzem muzycznego malarstwa, plastycznych wizji, które pod jego palcami ożywały i nabierały barw – nic dziwnego, że właśnie kapryśna i wizyjna muzyka romantyków najbardziej odpowiadała jego skłonnościom. Tutaj umieszczono utwory najbardziej charakterystyczne: Schumannowskie Kreisleriana (odmalowujące przecież niesamowitą postać kapelmistrza Kreislera z opowiadań E.T.A. Hoffmanna) i Sceny dziecięce. To bardzo późne nagrania, dokonane niedługo przed śmiercią pianisty, można więc obawiać się, że legendarna gładkość faktury i kantyleny wychodzącej spod jego palców mogła nieco stracić – nawet, jeżeli odrobinę tak (choć wcale nie jest to oczywiste), to zyskało wczytanie się w środkowe głosy, refleksja (Sceny dziecięce należą do najbardziej poetyckich), wreszcie dźwięk, który jest wreszcie bardzo dobrze nagrany (1960).

Alicia de Larrocha nie wydaje się pianistką lisztowską, co w niczym nie przeszkadza, byśmy otrzymali kolejny fantastyczny zestaw muzyki hiszpańskiej, w tym pierwsze, najstarsze nagranie Goyescas. O Goyescas Granadosa, także w wykonaniu de Larrochy, była mowa parę miesięcy temu, tu dostajemy nagranie, którego wtedy nie znałem, a które bije na głowę polecane przeze mnie wówczas wydanie EMI. Dlaczego? Nagrania dla amerykańskiej Dekki z 1955 okazują się znacznie bardziej wyraziste, dużo bogatsze, od późniejszych o parę lat dla EMI. Te drugie z kolei są trochę miększe, ale za to o wiele słabiej nagrane (chociaż stereo), z większym pogłosem kryjącym szczegóły. Wcześniejsze są natomiast nasycone detalami, precyzyjne i naturalne. Skądinąd na obu słychać wachlarz możliwości pianistki: szeroką skalę dynamiczną, ale też dość przykry (dla mnie), szklany dźwięk w forte. Dodajmy jednak do Granadosa urokliwe dzieła Mompou i Turiny, aby cieszyć się na urozmaicenie w postaci pysznej porcji iberskości.

Pozostali dwaj umieszczeni tu pianiści, choć ważni, mają trochę charakter historycznych ciekawostek. Egon Petri był wprawdzie wyjątkowym wirtuozem, jednym z tytanów I połowy XX wieku, ale jego nagrania rzadko w pełni oddają wrażenie, jakie zapewne robił na żywo. Tutaj możemy podziwiać jego chevalles de bataille, w postaci koncertowych parafraz muzyki operowej lub… barokowej – mistrzostwa w tej sztuce jego wielki nauczyciel, Busoni, uczył się na dziełach Liszta, a następnie przekazał to swemu wychowankowi. Na płycie można znaleźć parafrazy wszystkich trzech (to jedyny kontakt z Lisztem w repertuarze całego boksu), co jest pomnikiem pewnego etapu w historii pianistyki. Wspaniałym, bo wykonanie imponujące tak, jak być powinno. Ponadto, wierny adept Busoniego, rejestrował też rzadziej graną, a niezwykłą muzykę swego mistrza – tutaj mamy wielką Fantasia contrappuntistica, w której odzywają się echa Bacha i nie tylko, przypominając, że to właśnie Busoni „wymyślił” neoklasycyzm.

Na koniec Raymond Lewenthal, Amerykanin, którego świetnie zapowiadająca się kariera została załamana przez jeden niewłaściwy spacer po Central Parku, z którego wyszedł z pogruchotanymi kośćmi i urazem psychicznym. Długa rekonwalescencja pozwoliła mu wrócić na estradę i znów na niej błyszczeć – co najwyraźniej jednak już go nie cieszyło, skupił się za to na pracy muzykologicznej nad zapomnianymi (wówczas) twórcami pianistycznymi z XIX wieku, przede wszystkim Alkanem. Alkana jednak prawie nie ma w nowym zestawie, jest natomiast Skriabin, zwłaszcza wczesny, bardzo chopinowski, a także zestaw najróżniejszych toccatt, znanych, nieznanych i zapomnianych, które z jednej strony pokazują, jak znakomitym Lewenthal wciąż był wirtuozem, a z drugiej – pozwoliły mu spożytkować jego liczne kwerendy. Dwa w jednym, jednak Prokofiew lub Schumann mają przecież bardziej charakterystyczne interpretacje. Za to pierwotna okładka płyty z toccatami dała okładkę całemu zbiorowi. Oczywiście, po zmianie napisu, żeby tego Liszta gdzieś umieścić…

Nie widzę plusów, że przegapiłem to pudełko, ale dobrze może stało się, że później jeszcze parę miesięcy czekało na opisanie. Dzięki temu mogę powiedzieć, nie, że będę do niego wracał, lecz że wracam regularnie. Do tej pory nie znalazło swojego miejsca na półce, wciąż musi być pod ręką. Cóż więc… Idą święta – jak się w te najbliższe zacznie, do następnych się nie skończy.

Muzyka na upał

Upały wciąż zdają się nieprzekonane, czy chcą u nas zagościć, jednak co poniektórzy szukają czegoś na ochłodę, albo dla odmiany na roztopienie się ostateczne w rozgrzanych mirażach. Trafiłem na to dzisiaj w radio – mieszkając pod Krakowem nie odbieram Dwójki (od czasu, gdy politycy postanowili wspomóc kulturę i zabrali Dwójce częstotliwości), więc dla towarzystwa w kuchni chodzi czasem Trójka. A tam Wojciech Mann z koleżanką bawili się puszczaniem piosenek z upałem w tle. Oczywiście nie trafiłem na tę, którą sam bym „zagrał” – nie mówi wprost o gorącu, ale o nielitościwości świata pod lampą z nieba – czyli Genova per noi Paola Conte, przygnieciona ostinatowym basem w akompaniamencie. Ale mam w zanadrzu coś innego. Nigdy tak, jak wtedy, gdy termometr ma problemy z mieszczeniem się w swoich granicach, nie smakuje mi muzyka Granadosa.

Jasne – gorąc, to Hiszpania – banał. No cóż, tak, banał. Bo na pewno coś w tym jest. Jednak nie cała Hiszpania, żadna tam Carmen, żadna skrzypcowa Symfonia Lalo. Nie o słoneczne popisy chodzi. Nie Iberia Debussy’ego, Ravela czy nawet Albeniza. Nie o barwy, temperament itp. Nie de Falla – balety, opery czy przyćmione kolory nocy w ogrodach. Ma być duszno i namiętnie (a to znaczy: dramatycznie) – ale właśnie w taki sposób: duszno namiętnie. Przytłaczająco, więc ciężko. Żadnych lekkich wygibasów, upał to ciężar, powietrze ma swoją wagę. Masywnie (czyli i Fandango Solera odpada), ale dość ruchliwie, by jednak to przetrwać. I tutaj mam tylko to jedno: Goyescas Granadosa. W podstawowej, surowej, fortepianowej wersji. I tylko Goyescas, nic innego.

Muzyczne obrazki wg Goi? Prawdę mówiąc – nie słyszę tego. Goya jest nieprzekładalny i nie wymaga przekładania ani uzupełniania. Ma też w sobie albo elementy wdzięku jeszcze XVIII-wiecznego, albo po prostu wstrząsającą ekspresję romantyzmu. Goya – jeżeli już – to Beethoven i może np. Schumann, gdyby Schumann nie był muzyką do fantazji ETA Hoffmanna. Nie Goya więc, ale duchota, a w niej życie. Granados to coś jakby przetrawiony późny romantyzm, po późnej muzyce Liszta, równoległy do poszukiwań nowego języka Debussy’ego, Skriabina i im podobnych, ale jednak nie wypuszczający się tak daleko – jego cele zakorzenione były w poprzedniej (wciąż wówczas aktualnej) epoce: bardziej narodowe i bardziej pianistyczne. Jednak w żaden sposób nie można do niego przyłożyć romantycznej metody – nie ma tu miejsca na rozwlekłości, na uniesienia na przetrzymywanych fermatach, na przesadną słodycz i przesadne gromy. Nie ma tu pustki i taniego efektu. A jeżeli ktoś się go doszuka – muzyka umiera.

A liczni potrafili się doszukać. Dlatego nie każde wykonanie Goyescas nadaje się do słuchania. Nawet tacy mistrzowie, jak Achucarro, nie zawsze potrafili znaleźć w sobie dość energii i dyscypliny (choć barwy piękne i tego akurat słuchać z pewnością warto). Właściwie więc wracam do jednej tylko pianistki – i znowu nie będzie zaskoczenia – Alicii de Larrocha. Jak zwykle, wolę nagranie wcześniejsze, na EMI, choć późniejsze, dla RCA, też jest dobre (bardziej jednak sztywne, kanciaste).

Granados - Goyescas - de Larrocha

Wracam – i wzdycham za każdym razem, za tym nagraniem całego cyklu, które nie zaistniało. Za Arturem Rubinsteinem. W jednym tylko La Maja y el ruiseñor pokazał, czym mogłaby być całość – ta sprężystość rytmu podawanego mięsistym dźwiękiem basów, narzucająca organizację całemu przebiegowi muzyki, śpiew prawej ręki, który nigdy nie staje się zlepkiem dźwięków (to ten fenomen: jak grać legato cantabile tak, by brzmiało z klarownością portato?), brzmienia gęstniejących harmonii – dynamika osadzona w logice rytmu! Sięgam po Alicię za każdym razem ze świadomością, że to ledwie namiastka – solidna, ale namiastka, najlepsza, ale namiastka – tego, co ta muzyka w sobie niesie. Niemniej, jak w upały słuchać Brahmsa? Czyli trzeba wracać do pełnej porcji Granadosa…