Czy instrument niestrojny…?

Trzy ostatnie dni festiwalu Chopin i Jego Europa. Z ważnych – moim zdaniem – rzeczy, słyszałem trzy. Najmniej istotne było półsceniczne wykonanie Così fan tutte (Chopin kochał operę – czyli motywacja w skrócie). Właściwie, gdyby była to mniej znacząca opera, nie byłoby specjalnie sensu tego odnotowywać, ale posłuchanie na żywo jednego z arcydzieł Mozarta to zawsze wielka rzecz. Jedna rola była zresztą znakomita – Fernando Andersa Dahlina, a reszta, poza – niestety – główną, czyli Fiordiligi, naprawdę dobre. Mnie szczególnie ujął ciepły, otwarty i łagodny głos Rosanne van Sandwijk (Dorabella), znakomicie prowadzony (jak umiejętnie dawkowane było vibrato!), a w połączeniu z vis comica i urodą śpiewaczki – zapadał w pamięć. Równie dobrze zresztą wypadła Ilse Eerens jako Despina. Odnotować należy panów: André Morscha (Guglielmo) i Fransa Fiseliera (Don Alfonso). Do mankamentów należało ciągłe mijanie się śpiewaków z orkiestrą (trudno ich jednak winić: nie dość, że nie widzieli dyrygenta – Ed Spanjaard – to w jego śpiewnej koncepcji zabrakło wyraźnego akcentowania rytmu, czyli dyrygował ładnie, ale nie ułatwił im zadania), a przede wszystkim rola Fiordiligi (Kate Valentine), nie tylko śpiewającej ostrym, kłującym głosem (zwłaszcza w I akcie), ale i błądzącej wśród dźwięków. Wiem, że było to zastępstwo, jednak ogłoszone dość dawno, by opublikować je w programie, wynik poszukiwania więc dość zaskakujący. Problemem – dość powszechnym – była też dykcja (słuchaliśmy np. arii raczej „Jak próg” – „Come soglio”, niż „Jak skała” – „Come scoglio”).

Druga rzecz: sałatka Nokturnów Chopina Marii João Pires i jej protegowanego, Juliena Brocala. Kolejne opusy, a właściwie ich wybór, grali naprzemiennie. Nie jestem szczególnym miłośnikiem interpretacji Pires – jej koncepcja wyczerpała się dla mnie po jednorazowym przesłuchaniu płyty i od tego czasu nic nowego te Nokturny nie miały mi do powiedzenia (choć nasłuchiwałem). Teraz też nie powiedziały. To podejście mocno sentymentalne, oparte na tworzeniu „nastroju” – w częściach lirycznych prawa ręka uroczo snuje melodię (to przecież świetna pianistka, myśląca frazą), mocno zwalniając i przyspieszając, podczas gdy lewa robi z basu tło brzmieniowe, po czym kontrastowo wpada w części dramatyczne, gdzie nie brak agresji, dźwięk traci śpiewność, jest szybko i bardzo energicznie – ale w wyłącznie wykrzyczanym dramacie nie znajduję niczego ciekawego. Jednak gdy do fortepianu siadał Julien Brocal, grający zresztą wg podobnej koncepcji, Pires od razu zdawała się rajem utraconym. Wystarczy jeden powód: jakość dźwięku. Trudno byłoby jej lepiej podnieść swoje atuty, niż przez to bezpośrednie porównanie. A także pogrążyć młodszego kolegę.

Ostatnia rzecz, na którą czekałem najbardziej, wzbudziła najwięcej kontrowersji. Czy koncert na żywo weryfikuje efekty płytowe? Czy za mała sala? Czy twardy instrument? Czy nerwy, które wylazły w agresywnym forte? Dość stwierdzić, że Inon Barnatan – znany mi ze świetnych płyt (vide poprzedni wpis), ale także z paru znakomitych nagrań na żywo (to, co można im zarzucić, to czasem pomyłki, których tym razem było więcej niż zwykle), dał raczej zarys swoich możliwości. Zaczęło się zresztą bardzo dobrze: monumentalne ujęcie Preludium, Chorału i Fugi Cesara Francka jest jak najbardziej uprawnione – zwłaszcza że było zarazem dynamiczne, logiczne, zróżnicowane brzmieniowo. Już tu jednak odezwało się boleśnie przerysowane forte – choć jeszcze do wybaczenia, zważywszy, że np. w fudze prowadziło wyraźnie głos basowy. Gorzej jednak w Chopina Scherzu E-dur, którego części szybkie zgubiły sporo nut, a forte stało się hałaśliwe. Koncepcja była jednak jak najbardziej godna uwagi (a jest to – będę się upierał – wyjątkowo trudne interpretacyjnie Scherzo, bo mało komu udaje się nie zbanalizować lub pogubić się we w sumie skomplikowanych częściach skrajnych): kontrasty wewnątrz kapryśnych ustępów dynamicznych, ale okazujące się ograniczonymi, gdy przechodzi się do części wolnej – tu zmienia się wszystko, a Barnatan ukazuje swój architektoniczny talent do budowania napięcia opartego na linii basu. W niższej dynamice wracała ponadto uroda brzmienia – tym razem dość twardego, co może po części było zasługą instrumentu (słabo uderzone klawisze w piano parokrotnie się nawet nie odezwały). Na koniec jednak powrót głośności zepsuł nawet świetny efekt zwolnienia w kodzie Scherza. Aż chce się przypomnieć dobrą radę Horowitza: Chopina grać jak Mozarta.

Scherzo popsuło więc nastrój, a szkoda, bo potem nastąpiła uczta: Sonata Barbera. Utwór trudny pod każdym względem, bo nie tylko popis dla siły Horowitza, ale popis, w którym trudno znaleźć interesującą muzykę. Zwłaszcza w rozbudowanej I części, w której ma być głośno i szybko. Tak zresztą grał to Horowitz, subtelniej i bardziej wnikliwie, ostatnio, Kissin, Barnatan natomiast wczytał się w tekst: co chwilę jest głośno i szybko (tutaj być musi), ale też jest mnóstwo elementów dotąd niezauważanych, szczegółów, powiązań motywicznych – tkanka staje się bogata i wciągająca. Trochę mało zmysłowo zabrzmiało potem efektowne, lekkie Scherzo (w porównaniu np. do bardziej dowcipnego w nim Kissina), a malarstwo dźwiękowe części wolnej nieco twardo, choć barwnie. Świetnie natomiast wypadła końcowa fuga, również skomplikowana – ale tego należało oczekiwać po tak zdyscyplinowanym pianiście. Jednak Sonata ta niesie w sobie spory potencjał.

W drugiej części Sonata A-dur Schuberta D. 959 niestety tylko przypominała swoją interpretację płytową. I tu nie zabrakło pomyłek, a koncepcja zdawała się odtwarzana, a nie przeżywana – w efekcie nie przekonywała, zwłaszcza, że też coraz bardziej zamazywało ją brzydkie forte (w I części jeszcze oszczędne, ale potem narastające). A jednak część II w tym konstrukcyjnym ujęciu to dla mnie zjawisko: nie niepokojące zaburzenie nastroju w lirycznej pieśni, albo – w gorszym wypadku – zbełtanie w lejącym się, ciepłym kisielu, lecz tragiczna konieczność, konsekwencja dochodząca do kulminacji dzieła, czasu, nieledwie egzystencji. Wymiar nadnaturalny.

Na bis zbyteczny moim zdaniem Mendelssohn, Rondo capriccioso op. 14, skoro tego dnia lekka biegłość szwankowała (za to hałas na końcu przypomniał, co nie wychodziło), i Impromptu Ges-dur, czyli na pożegnanie jednak subtelność.

No i domysły: czy instrument niestrojny, czy się muzyk myli…?

42 komentarze do “Czy instrument niestrojny…?

  1. ~Małgorzata

    Schubert mnie od ponad roku bardzo intryguje… Słodycz i groźne piękno. I tak na zmianę, z wielką intensywnością i różnorodnością… Przyprawia momentami o ból, o zawrót głowy. Muzyczny rollercoaster. Ale taki na poważnie a nie w parku rozrywki – czyli życie… czy też śmierć i Schubert. Śmierć i my.
    Pana ostatnie recenzje natomiast sprawiają, że Barnatana jako interpretatora dzieł Schuberta nie sposób zignorować. Kupuję płytę, Panie Jakubie. Na koncercie byłam, ale czułam tego fascynującego Schuberta tylko momentami. Ma Pan rację – to bardziej jak zapowiedź i obietnica, odsyła do nagrania płytowego. Pozdrawiam serdecznie.

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Nie będzie Pani osamotniona w tych zakupach – te nagrania wzbudziły powszechny podziw w świecie. Schubert fascynujący, z całą mrocznością tego opętania. Właśnie taki, jak Pani opisuje.

  2. ~Małgorzata

    Jeszcze jedna kwestia – czy mógłby Pan – w wolnej chwili – polecić polskojęzyczną biografię Schuberta? Czy wydano u nas coś naprawdę godnego polecenia? I nie chodzi mi tylko o fakty biograficzne, ale o bardziej pogłębioną analizę biograficzną. Portret człowieka i artysty.
    Dziękuję.

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Nie potrzeba nawet wolnej chwili: niestety, nie mógłbym polecić. O ile wiem, w Polsce wyszła tylko książka Tadeusza Marka (nawet nie pamiętam, jak ją ocenić, bo od laaat po nią nie sięgałem), ale Pani raczej pyta chyba o taką książkę, jaką o Schubercie napisał np. Alfred Einstein. Ale jej po polsku nie ma… podobnie, jak ogromnej ilości innych ważnych książek. Schubert jest w dobrym towarzystwie, dla siebie całkiem właściwym, np. Beethovena. Też nic o nim nie ma, podobnie zresztą o Liszcie, a nowa, niewielka książeczka o Schumannie Ludwika Erhardta jest, łagodnie mówiąc, nieosiągalna. Cena ponad 200 zł (sic!, zresztą raz tylko widziałem w księgarni, i nie ma się co dziwić); póki co nie będę sprawdzał, co w niej jest. A Kartagina powinna zostać zburzona.
      Ale uwaga! pierwsze wyłomy powstają! W najbliższym czasie ma wyjść wreszcie „Styl klasyczny. Haydn, Mozart, Beethoven” Rosena! Naprawdę, prace w PWM już na finiszu! Oczywiście, to nie o Schubercie, ale może to przełom w niemocy? Rosen był jej symbolem – przetłumaczony 30 lat temu, wówczas zapłacony – i nie wydany. I dotąd nie wydany, mimo paru prób…

      1. ~Małgorzata

        Dziękuję za tak wyczerpującą odpowiedź. Pan mógłby napisać książkę o Schubercie. Pisze Pan o nim i jego muzyce w sposób inny, dogłębny. O poziom wyżej – właśnie filozoficznie, czy metafizycznie.
        Niesamowicie intrygujące jest to spostrzeżenie z bloga pani Szwarcman – o architektonicznym podejściu Barnatana do muzyki Schuberta. Jakby ktoś rekonstruował nie tylko kompozycję, ale i myśli, dojrzewanie Schuberta, architekturę oswajania się ze śmiercią przy jednoczesnej miłości do życia, woli życia. Z pewnością dorzucam swoje odczucia. Jednak książka Pana autorstwa mogłaby być fascynująca – gdyby Pan rozwinął swoje myśli… Cóż, pozostaje mi kupić płytę i stworzyć na własne potrzeby choć krótkie opowiadanie o Schubercie. Skromne, ale trafne. Takie mi się marzy.

  3. ~Kalina

    Podobno muzyka łagodzi obyczaje. Próbuję więc jej słuchac miotając się pomiędzy gniewem na agresora a obawą o przyszłość pokoju w Europie. Dziś na kanale Mezzo duzo Strawińskiego, być może jest jakas rocznica. Wspaniała muzyka wielkiego rosyjskiego kompozytora, który nigdy nie zatracił swoich korzeni kulturalnych. Pod koniec życia przeistoczył się w mistyka religijnego, jak wielu „swiatych mużykow”…Czy nie moglibyśmy zawsze doswiadczac takiej Rosji i takich Rosjan? Dobrze, ze jest Pana blog, można nieco odpocząć od złych wiadomości:))

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Obawiam się, że nie moglibyśmy… Bo i czy wierzy Pani rzeczywiście, że „muzyka łagodzi obyczaje”? To tylko hasło reklamowe… Muzyka wywołuje emocje, zawsze grała albo do Boga, albo do boju… Dziś już wprawdzie nikt o nią nie dba ni tu, ni tam. Pozostała dla nas?

      1. ~Kalina

        Niewatpliwie byla i taka muzyka, która grala do boju. Np. utwory marszowe Fryderyka Wielkiego. Ale juz inne jego kompozycje sluzyly jedynie dostarczeniu przyjemności ich wykonawcy (czyli samemu krolowi). Nawet nie audytorium, ktore zbieralo sie obowiązkowo z rozkazu krolewskiego i nie musialo kochac muzyki. I nie Bogu, jako ze krol byl agnostykiem. Fryderyk nie byl wybitnym kompozytorem, choc podobno byl wybitnym wirtuozem (swiadczy za tym stopien trudnosci jego koncertów fletowych), mimo to, a moze własnie dlatego jego muzyka sprawia mi niezwykłą przyjemność, a nawet łagodzi mój trudny charakter:)) A przecież jej autor byl wyjatkowo paskudnym typem…I na koniec polecam plyte, ktora ukazała sie jeszcze w 2011 roku (EMI Classic): Flute de King; Emmanuel Pahud; Music from the Court of Frederic the Great. Jest to muzyka krolewskiego kregu berlinskiego, a jej wysluchanie musi prowadzic do wniosku, ze poza Carlem Emmanuelem Phillipem Bachem nikt nie dorownywał krolowi biegloscia kompozycji i nastrojem – pozornie radosnym i beztroskim, choc czasem daje o sobie znać nastroj niepokoju i zadumy „filozofa z Sanssouci”. No i nikt juz rzeczywiscie dzis nie dba o te kompozycje. Tylko chyba ja je jeszcze kolekcjonuje:))

  4. ~Małgorzata

    Czy Schubert wiedział, że umiera? Wiem, że pisał dziennik… Czy po prostu oswajał bieżące cierpienie. Czy miał postawioną diagnozę? No właśnie… nic nie wiem o Schubercie…

    1. ~Kalina

      Pani Malgorzato, Franz Schubert byl aktywnym czlonkiem wiedenskiej Bohemy. Byl czlowiekiem towarzyskim, wiec i złapal chorobe, ktora nazywała się „francuska”:)) Jego piesni, zwłaszcza „Krol Olch”, robią, przyznaje, wielkie wrazenie. Ale prawdziwy niepokoj odczuwam sluchajac jego symfonii, zwłaszcza „Niedokonczonej”. Nosi ona numer bodajze 8-smy. W ogole kompozycje z pietnem smierci sa chyba najbardziej poruszajace i autentyczne. Wczoraj wysluchałam „Requiem” Strawinskiego, ktore powstalo pod koniec zycia artysty, kiedy byl juz po 80-tce. Niedokonczonego „Requiem” Mozarta chyba nie musze reklamowac…Pozdrawiam:))

  5. ~Małgorzata

    Pani Kalino, oczywiście ogólne fakty znam. Czytałam także jego listy do przyjaciół oraz wypowiedzi samych przyjaciół po jego śmierci. Nie jestem całkowitą dyletantką… Jednak są szczegóły tej biografii nie do końca jasne.
    Requiem W.A. Mozarta wykonuje się w Warszawie często, choćby z racji uwieńczenia Konkursów Chopinowskich (ze względów dla każdego oczywistych), więc oczywiście za reklamę tego dzieła podziękuję.
    Pozdrawiam 🙂

    1. ~Kalina

      Tak sie staram Pania sprowokowac do refleksji inspirowanych muzyką, a Pani nic:)) Ale i tak Pania lubie podobnie jak wszystkich melomanow, bo to z reguly mili i wrazliwi ludzie:))

    2. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Hm, jeżeli z racji Konkursów Chopinowskich, to chyba nie tak bardzo często…? Ale żartuję.
      Natomiast, skoro o tym mowa, to czy znają Panie Requiem Michaela Haydna? Myślę, że trochę tak.

      1. ~Kalina

        Nie, nie znałam tego utworu, a nawet nie wiedziałam, ze Joseph Haydn miał równie utalentowanego brata:)) Jego Requiem z 1771 r. jest bardzo piekne, własnie je odsłuchałam. Skoro juz rozmawiamy o utworach o charakterze funeralnym – prosze posłuchac przepieknej muzyki żałobnej napisanej przez Henry Purcella dla zmarłej królowej Marii. Takich tworzacych nastroj transcendencji werbli chyba trudno znaleźć w innych utworach…Okazało sie, ze pisał ja równiez dla siebie. W kilka miesiecy później zabrzmiała na jego pogrzebie w Opactwie Westminsterskim, gdzie był kapelmistrzem. A jaka piekna jest „Pavana na śmierc infantki” Maurice Ravela?

  6. ~Krystyna Nowak

    Panie Jakubie , to , ze ” muzyka lagodzi obyczaje” jest nieprawdziwym twierdzeniem, mozna sie dzisiaj przekonac czytajac wspomniany tutaj blog Doroty Szwarcman .
    Obelgi, arogancja, a nawet daleko posunieta agresywnosc tej Pani, wypelnia calosc. Autorka , ktora na swoim blogu stale krytykuje muzykow , pieni sie ze zlosci , ze ktos ja smial skrytykowac w RM(! ! !).
    Msci sie na autorze krytyki, nie zostawiajac na nim suchej nitki.
    Ciesze sie, ze czytajac Pana blog mozna dyskutowac w sposob kulturalny i ze mimo wszystko mozna miec nadzieje, ze jednak „muzyka lagodzi obyczaje”.

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Szanowna Pani,
      przepraszam, że tak długo czekał Pani komentarz, ale dopiero na deser mogłem dziś zająć się sprawami bloga. I przyznam, że nie jestem w stanie się z Panią zgodzić. Pomijając fakt, że do aniołka mi daleko, to wpisu Doroty Szwarcman nie mogę traktować jako agresywny (i to nie tylko dlatego, że pewien niezaangażowany w sprawę przyjaciel podesłał mi o nim wiadomość, że formalnie doskonały! – oczywiście w granicach erystyki). Krytyk jest po to, by krytykować (co też i ja czynię, tylko że mam komfort wybierania sobie rzeczy, które zasadniczo mi się podobają, bo nie piszę tu o koncertach dowolnej maści). A skoro takie jego zadanie, to trafiamy od razu w sedno: mowa tam przecież, że pismo poświęcone krytyce (i po to założone), wchodzi w sytuację, w której krytyka w nim staje się wątpliwa. Mowa jest o etyce, rozumiem, że etyce dziennikarskiej. Ewidentnie mamy tu do czynienia z konfliktem interesów. Trudno o bardziej jaskrawy przykład.
      Redakcja Ruchu Muzycznego ma zagwarantowane przez państwo funkcjonowanie jako niezależni komentatorzy (gdyż państwo uznało, że tacy komentatorzy są mu potrzebni), jednak jeżeli ktoś z nich przechodzi na stronę osób komentowanych, sytuacja konfliktu będzie nie do uniknięcia, prawda? Nawet jeżeli dział teatru operowego będzie faktycznie całkiem niezależny, czytelnicy nie będą mogli mieć zaufania do recenzji, bo nie mają skąd wiedzieć, czy tak jest w istocie. Ewentualne negatywne recenzje również nie będą wpływać na tę opinię, bo przecież w środowisku jest mnóstwo konfliktów, bo przecież każda negatywna recenzja może być po prostu elementem jakiejś walki… Nie twierdzę, że tak jest – pytanie, skąd mamy wiedzieć, że tak nie jest?
      Więcej: jeżeli „RM” wyraźnie odchodzi od swojej funkcji krytyczno-kronikarskiej, to w takim kontekście też rodzi się pytanie, dlaczego.
      „RM” jest jedynym tego typu pismem w Polsce, stąd trudna do przecenienia waga tego problemu. A wraz z nią emocje.

      1. ~Kalina

        Panie Redaktorze, panska skromność wobec pani Szwarcman jest daleko przesadzona. Panski blog – juz pomijajac Pana kompetencje i umiejetność pisania o dźwieku, co jest niezwykle rzadkie – jest blogiem poswięconym MUZYCE. Natomiast pani Szwarcman i jej stali goscie rozgrywaja jakies nieznane mi i nic mnie nie obchodzace sprawy środowiskowe. Przepraszam za to wazeliniarstwo, ale chcialabym ta droga wyrazić moja radość ze zmian dokonujacych sie w tematyce Tygodnika Powszechnego. Coraz wiecej jest muzyki!:))

        1. Jakub Puchalski Autor wpisu

          Tak, waga muzyki w Tygodniku zdecydowanie wyróżnia go wśród polskich mediów. Co też mnie cieszy – choć w pewnym sensie nie, bo powinna być znacznie większa wszędzie dookoła.
          A co do sprawy: proszę zwrócić uwagę, że krytyka powinni sobie czytelnicy dobierać. Wedle własnego sposobu słyszenia muzyki i własnego temperamentu. Nikt przecież nie pisze dla wszystkich. Nie ma krytyków uniwersalnych. Jak mogliby być, jeżeli w sztuce nie ma jednej, obiektywnej prawdy? Dzięki temu oba blogi mają rację bytu, a i każde inne miejsce traktujące o muzyce również.
          Tutaj jednak chcę – i wręcz muszę, bo sumienie nie pozwala inaczej – dać apologię blogu koleżanki. Toż spełnia on w tej chwili funkcję głównej kroniki życia muzycznego w Polsce. Głównie dzięki energii Doroty, jej chęci uczestniczenia we wszystkim, co nie tylko ważne, ale z jakiegokolwiek powodu ciekawe. I następnie zdawania ze wszystkiego relacji, czyli ogromnej, nieustającej pracy. Bez niej wielka liczba imprez muzycznych nie doczekałaby się żadnego wspomnienia. Wysiłek i koszty włożone w ich organizację, następnie starania artystów, reakcja publiczności (także najbardziej entuzjastyczna), zazwyczaj przechodzą teraz w niebyt wraz z wygaśnięciem ostatniego dźwięku – prędzej, niż XIX-wieczne produkcje salonowe, po których też nie było recenzji w prasie (bo po publicznych koncertach już były), ale niekiedy np. wspominano o nich w pamiętnikach lub w listach. A teraz co? – w mailach, które wyparują. Blog oczywiście kiedyś też wyparuje, ale google archiwizuje treści, jest jakiś wirtualny konkret do zachowania. Organizatorzy zachowują opublikowane tam recenzje, włączają je do sprawozdań (coś muszą). Jest ślad, że coś się odbyło. No i na bieżąco trafia do tysięcy osób, bo cieszy się wielką popularnością. Tego się nie da przecenić.
          W takiej sytuacji jednak nie ma możliwości uniknięcia życia sprawami środowiska. Sprawy te muszą więc być komentowane, bo są żywotne dla przedmiotu, którym się blog zajmuje.
          Natomiast goście tamtego blogu w tej chwili stanowią już po prostu grupę dobrych znajomych, którzy nie tylko w lot łapią swoje myśli, ale i mają zapewne pewne wspólne skłonności estetyczne. Co naturalne, bo, jak wyżej mówiłem: każdemu krytyk na miarę!

        2. Jakub Puchalski Autor wpisu

          A teraz, żeby właśnie wrócić do muzyki, czy coś może zauważyła Pani w tym naprawdę pięknym Requiem Michaelowym Haydnowym?

          1. ~Kalina

            Alez mi Pan dał zagadke:))) Przesluchałam znów to rzeczywiscie przepiekne Requiem i usilowalam porównac je z Requiem Mozarta. Kyrie bardzo podobne, Dies Irae rowniez, po części choralnej partia rozpisana na glosy…nie ma jednak czegos na miare mozartowskiej Lacrimosa Dies Illa:)) Ale Agnus Dei tez podniosły, grzesznicy sie kajają i nie ma zmiluj. Tyle ze u Mozarta jest jakas głębia i dojrzalość, która zmusza wrecz do zastanowienia sie nad sensem naszego marnego zywota. Niemniej chyba mistrz musiał słyszec utwór swego starszego kolegi, bo ja osobiscie dosłuchuje sie inspiracji.

          2. Jakub Puchalski Autor wpisu

            O tym właśnie myślałem: Mozart. Fakt, niewątpliwie Mozart potrafił nadać własne piętno i własny – czy też raczej transcendentalny – wymiar tej muzyce, która jednak w znacznym stopniu na Michaelu Haydnie się opiera. Aż po niemal dosłowny cytat fugowanego finału Domine Jesu (na słowach „Quam olim Abrahae promisisti”).
            Rzeczywiście Mozart nie tylko znał tę muzykę (skomponowana została na pogrzeb w 1771 r. wcześniejszego abpa Salzburga, Sigismunda von Schrattenbacha, który wspierał Mozartów – po nim nastał Colloredo), ale też cenił. Prosił ojca o przesyłanie mu do Wiednia licznych kompozycji Haydna, aby prezentować je w muzycznym kręgu van Swietena. Baron cenił muzykę korzystającą z barokowej tradycji, propagował Bacha i Haendla (Pani, jako sympatyk muzyczności dworu w Poczdamie przecież na pewno go zna), więc oparta na dobrym rzemiośle i kontrapunkcie muzyka MH mogła mu się też podobać. To zresztą jedna z miłych cech Mozarta, wcale nie częsta – szczerze cieszyły go nie tylko własne, ale i cudze sukcesy. W każdym razie wydaje mi się, że to Requiem powinno być znacznie częściej wykonywane, a przede wszystkim szerzej znane – skoro Requiem Mozarta czyha za każdym rogiem.

          3. ~Kalina

            Transcendencja, smierc…to jest to, co tygrysy lubia najbardziej:)) A co Pan powie o „daed song” Purcella z bodajze „Krola Artura”? O lamencie Dydony nie mówie, bo to najpiekniejszy wyraz osobistej, ludzkiej milosci, rozpaczy i rezygnacji, jaki znam. W ogole kocham Purcella. Taki troche angielski Schubert…Lubil sie i zabawic, i pograc, i pospiewac. No i potrafil przestraszyc nicoscią i koncem wszystkiego:))

          4. Jakub Puchalski Autor wpisu

            Grunt to mieć miłe hobby 🙂
            Ale nie bardzo kojarzę w tej chwili, o którą rzecz Purcella Pani chodzi?
            Miłośnicy Purcella i Philippe’a Herreweghe przy okazji będą mieli ucztę za dni 10 we Wrocławiu – rzadka okazja posłuchania tego dyrygenta w tej muzyce będzie na Wratislavii Cantans 13 września.

          5. Jakub Puchalski Autor wpisu

            No, Dydona to wiadomo. A tę arię Scholl faktycznie śpiewa w sposób fantastyczny, ta artykulacja tekstu jest niesamowita! … Chociaż, bo sobie włączyłem teraz, słyszałem go w jeszcze bardziej ekspresyjnej jej kreacji, i to ona mi została w pamięci.

    2. ~Kalina

      Pani Krystyno, nie ma Pani pojęcia, jak sie ciesze, ze ktoś wreszcie zauwazyl agresje pani Doroty Szwarcman na jej blogu w „Polityce”:)) Przez jakis czas probowałam sobie pogadac o muzyce na jej forum, ale szybko okazalo sie, ze i gospodyni, i jej goscie absolutnie nie wykazuja takich checi. Dlatego przyłączam sie do Pani pochwaly blogu red. Puchalskiego. Pozdrawiam:))

      1. ~Małgorzata

        Wpisy P. Szwarcman są chyba bardziej mainstreamowe… Sporo potocznego języka, luzu i swobody. Co nie znaczy oczywiście, że tamten blog jest mniej merytoryczny. Bardzo lubię oba blogi. Są potrzebne, żeby nie powiedzieć – nieodzowne.
        Pani Kalino, obawiam się, że do melomanki mi daleko… chcę się wgryźć w tę tkankę poprzez Schuberta, bo to jedynie mnie chyba autentycznie na dziś pociąga 🙂 Poza tym lubię Feist, Coldplay i Metallicę:) Pozdrowienia dla wszystkich!

          1. ~Małgorzata

            Tak, to prawda, Pani Kalino 🙂
            Dla mnie i słowa są ważne czasem w muzyce. Dlatego bardzo lubię też pieśni – Schuberta znam dosłownie kilka oraz pieśni Claudio Monteverdiego, które słyszałam lata temu na festiwalu muzyki dawnej Muzyka w Raju w Paradyżu. Magia…
            Króla olch Schuberta nie kojarzę, ale ballada Goethego jest mi oczywiście doskonale znana. Pamiętam, że czytając ja po raz pierwszy w liceum byłam mocno przejęta.
            Pozdrawiam Panią bardzo serdecznie 🙂

          2. ~Małgorzata

            Dziś sobie posłucham Króla olch, o którym Pani wspominała (no na razie na youtube…)

          3. Jakub Puchalski Autor wpisu

            To może coś z klasycznych już, ale różnych wersji: Fischer-Dieskau https://www.youtube.com/watch?v=9SWhCAFkaUY
            Hermann Prey https://www.youtube.com/watch?v=QORhzOjMXDM
            może Marian Anderson https://www.youtube.com/watch?v=10MKStHFm04
            i Aleksander Kipnis https://www.youtube.com/watch?v=JAcRuEOOy_Y
            Niestety nie znalazłem Schwarzkopf. Za to Kipnisa polecałbym w Smierci i dziewczynie, lecz… też nie znalazłem. Jest za to takie zestawienie dwóch wielkich barytonów https://www.youtube.com/watch?v=O-6cW1_vgUA, z których pierwszy, Fischer-Dieskau, końcowe d ciągnie niestety w górę, ale Souzay – w dół, co robi większe wrażenie. Tylko że lepiej, gdyby to był profundalny bas…
            No i Christa Ludwig też piękna (zasadniczo nawet znacznie piękniejsza) https://www.youtube.com/watch?v=vKh4JsWvsPw
            Za to może jeszcze taka pieśń, Sobowtór, ale śpiewa oryginał Hansa Hottera https://www.youtube.com/watch?v=5DMSgst1VTo
            A to tylko pierwszy rzut ucha, czeka Panią mnóstwo pyszności!

        1. Jakub Puchalski Autor wpisu

          No, jak Schubert pociąga, to nie należy sobie odmawiać niczego! Także żadnego miana, jeśli się ma na nie ochotę.
          A kosztowała Pani jego kameralistyki? To też jest kosmos…

          1. ~Małgorzata

            Tak, ale zaledwie odrobinę. Ja nie mam na razie jego płyt. W ramach festiwalu Chopin i jego Europa byłam na koncercie kameralnym 23.08 w studiu im. Lutosławskiego. Wykonywano Oktet F-dur op. 166, D. 803. Takie spektrum emocji, że znowu kręciło się w głowie. Tak, jak Pan pisał, chyba już nikt poważny nie gra Schuberta wyłącznie słodko i śpiewnie, w mieszczańskim szlafroku. Był mrok i niepokój. Będę obserwować, co się dzieje w sprawie Schuberta tutaj u nas. I będę się starała pogłębiać, a raczej zdobyć wiedzę. Pozdrawiam serdecznie. Nawet jeśli trochę melomanka, to raczkująca 🙂

      2. ~Krystyna Nowak

        Tak, niestety na blogu p. Szwarcman jest duzo prania brudow w publicznej przestrzeni. Tak to odczuwam .
        Na szczescie sa inne blogi , ktore mozna czytac i oczywiscie czasopisma muzyczne.

  7. ~Marcin D.

    Wytwórnie płytowe, w tym te największe, jeśli chodzi o produkcję i dystrybucję nagrań z muzyką poważną – Deutsche Grammophon i Decca – od kilku lat wydają w dużej ilości reedycje płyt z ich bogatych katalogów. Dla młodszego pokolenia melomanów, a także dla tych, którzy swoje płyty winylowe mają już zgrane do nieprzytomności (a znam takich…), jest to świetna okazja, aby powrócić, bądź zapoznać w ogóle po raz pierwszy w życiu, z nagraniami oper, recitalami pieśni itd., które należą już do klasyki fonografii.

    Czytając choćby wydane przed laty przewodniki płytowe – czy to prof. Janusza Łętowskiego,czy brytyjskie np. Opera on Records, jak również zaglądając do Grammophone, BBC Music czy czasopism niemieckich – powracają co rusz legendarne nagrania, „kultowe” recitale, niezapomniane koncerty…

    Całkiem niedawno udało mi się nabyć w brytyjskim sklepie internetowym kilka płyt z nowej serii Dekki „Most wanted recitals”.

    http://www.deccaclassics.com/en/cat/result?SearchString=Most+wanted+recitals

    W planach jest 50 płyt – niektóre z nich faktycznie legendarne, niektóre mało w Polsce znane.

    Nabyłem kilka płyt z recitalami operowymi Lisy della Casa i Helgi Gueden. Spotkała mnie miła niespodzianka: otóż, oprócz materiału zarejestrowanego przed laty na płytach (a teraz odświeżonego cyfrowo) i oryginalnej okładki płyty winylowej, jako „bonusy” są na tych krążkach jeszcze kolejne płyty/nagrania.

    Np. do recitalu della Casy (Haendel i Mozart) dołożona jest jeszcze płyta 'Lieder Recital’ tejże śpiewaczki.

    Na krążku della Casa/Torriani z ludowymi piosenkami ze Szwajcarii, mamy jeszcze koncert promenadowy Cristiny Deutekom; a na płycie Hilde Gueden z Mozartem (6 utworów) dołożono jeszcze dwie inne płyty Gueden – m.in. z Verdim, Puccinim.

    Tak więc, de facto, płyt i nagrań jest znacznie więcej! Ceny dość przystępne, a można czasem odkryć prawdziwe perełki.

    Gorąco polecam!

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Dzięki za cenną informację – wie Pan, że nie zauważyłem tej serii? Może też dlatego, że gatunku „recital wokalny” jakoś od dawna nie szukam… A niesłusznie, bo przecież wchodzi w niego recital pieśni – i tutaj są rzeczy wspaniałe, np. cykle Schumanna z Gerardem Souzay, albo Schuberta (właśnie!) z Hermanem Preyem, Schlusnusem, Wolfa z Hotterem…
      Ruch poszukiwania dochodów z przeszukiwania archiwów jak najbardziej godny pochwały. Choć przysparza dylematów, gdy ogląda się te często kilkudziesięciopłytowe boksy z kompletami nagrań danego artysty, na którego pojedyncze płyty kiedyś się polowało i cieszyło każdą po kolei – aż zebrało się z pół lub 3/4 dyskografii… A teraz za rozsądną kwotę można kupić całość, w tym wszystkie swoje zdobycze na nowo. I co zrobić?

  8. ~Kalina

    Chyba nie z tej serii, o której pisał pan Marcin, ale tez DECCA:

    Andreas Scholl, O Solitude, Purcell, Accademia Bizantina, dyr. Stefano Montanari

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Ale Pani wyszukała! I Schubert dyryguje?!? To ja już nic nie powiem…
      Dziwnie podobny do Levine’a. Nie wiedziałem… A aranżacja mocna. Hmm, czemu nie? Jeżeli ktoś potrzebuje? Byle nie za często, tak z raz wystarczy. Robi wrażenie, no i można uniknąć tej jednej z najbardziej niewdzięcznych i męczących dla wykonawcy partii fortepianowych, z wykańczającą repetycją. (Śpiewane świetnie).

  9. ~Marcin D.

    8 września 2014, w wieku 104 lat odeszła włoska sopranistka, legendarna Magda Olivero.

    Artykuły o jej śmierci pojawiły się w prasie brytyjskiej, amerykańskiej, włoskiej, austriackiej, francuskiej…

    Jak na razie żadna polska strona internetowa o tym nie informuje…Przykre…

    Może warto byłoby – w tym szczególnym miejscu, jakim jest Pana blog – napisać co nieco o nagraniach płytowych Olivero, może wśród nich pojawiły się jakieś perełki?

    Kłaniam się i pozdrawiam serdecznie!

    1. Jakub Puchalski Autor wpisu

      Wyrwał mnie Pan do tablicy, słusznie motywując, a ja tymczasem w ostatnich dniach nie mam czasu w ogóle się blogiem zajmować… Zauważyłem informację u Normana Lebrechta, ale kiedy przekazać ją dalej? Na dodatek przyznać się muszę do ignorancji – bez solidnego researchu (jak to się dzisiaj mówi) nie potrafię polecać konkretnych nagrań Olivero. Tak się złożyło, że mocno z nią rozmijałem. Może to wynikać po części z tego, że oper słucham nieortodoksyjnie, nie przez pryzmat śpiewaków, tylko… dyrygentów. Niemniej – jeżeli ktokolwiek chciałby coś zasugerować – będzie to bardzo ciekawe dla nas wszystkich!

Możliwość komentowania została wyłączona.