Archiwum miesiąca: czerwiec 2014

We mgle. Brahms: Sonaty skrzypcowe – Kavakos, Wang

Jeżeli ktoś bierze na warsztat całego skrzypcowego Brahmsa, nie sugeruje, ale wprost obwieszcza, że ma do powiedzenia coś szczególnie ważnego. Przynajmniej w muzyce romantycznej. To nie drobiazgi, nie ciekawostki, nie parę uroczych kawałków. Zgoda, dwie pierwsze mogą się jeszcze takie wydawać (ale czy powinny?), lecz trzecia, w tragicznym d-moll, to od początku do końca całkiem inny kaliber. Sztuka polega zresztą na tym, by i z dwóch wcześniejszych wydobyć ich własną jakość, romantyczną namiętność, głębię melancholii – i ukazać może ich jasność – G-dur i A-dur – na tle mroku. Sięgnięcie po komplet trzech sonat to zatem zgłoszenie akcesu do poczetu muzycznych epików. A Brahmsa grali najwięksi z nich, nie tylko skrzypkowie, ale i pianiści. Czy nowe nagranie Leonidasa Kavakosa i młodej Yuji Wang zabrzmiało w tym gronie wyraźnym głosem?

Brahms - Sonaty - Kavakos, Wang

Skrzypek, powoli pod pięćdziesiątkę, to już uznana marka, ze stopniowo budowaną karierą; gra ciepłym, ciemnym dźwiękiem, bardzo pasującym do tego repertuaru. Młodziutka pianistka natomiast głoszona jest ostatnio objawieniem, więc może jej szczególnie byłem ciekawy. Tak, sonaty skrzypcowe to najdojrzalsze wielkie formy Brahmsa stworzone na fortepian – gdy w późnym okresie komponował dwie ostatnie, na sam fortepian pisał jedynie cykle miniatur. Jasne, że późne „miniatury” Brahmsa to czysta poezja i esencjonalne poemaciki, niemniej po wielkie, rozwijające się formy w muzyce czysto pianistycznej sięgał wyłącznie we wczesnej młodości. W sonatach skrzypcowych zaś fortepian bynajmniej nie jest na drugim planie – przeciwnie, jest zasadniczym konstruktorem, architektem tworzącym nie tylko fundament, ale i większą część gmachu. Wychodzi więc na to, że nowa płyta to jedno z najpoważniejszych wyzwań, jakich podjęła się robiąca błyskotliwą karierę chińska uczennica Gary’ego Graffmana.

Uprzedzając fakty: podjęła się nie bez powodzenia, ale czy z sukcesem? Sonaty zostały odczytane jako brzmieniowy blok, w którym szczegóły mogą się zacierać, bo (ewentualna) interpretacja polega na łączeniu lub kontrastowaniu wobec siebie większych fragmentów – fraz, części. Kontrastowaniu jednak tylko za pomocą zmian tempa czy zmiany nastroju, nie poprzez zróżnicowanie faktury, akcentów, ruchu, a choćby i dynamiki. To może właśnie zaskakuje najbardziej – praktycznie nie ma nie tylko rzeczywiście subtelnego piano, rysunku ledwie zaznaczonego, ale wyraźnego, lecz przede wszystkim kompletnie brak potęgi forte – cała siła, energia czy burzliwa gwałtowność gdzieś rozpuściła się w średnicy mezzoforte, w jakiejś ciepławej łagodności, wszechogarniającej melancholii niedopowiedzenia. Przy kolejnej sonacie – a idą jedna po drugiej tak podobne do siebie, że słuchacz musi się specjalnie koncentrować, by pilnować, której słucha – to nieustanne niedopowiedzenie zaczyna uwierać jak kamień w bucie. Niech wreszcie coś zabrzmi wyraźnie! Niech raz dźwięk skończy się, gdy kończy się zapisana nuta, niech raz staccato będzie krótkie i radykalne, niech jedna kulminacja będzie strzelista, niech jeden temat z któregoś wielkiego finału zabrzmi zdecydowanie. Jedna fraza. Jeden takt. Jeden akord.

Nic z tego.

Na osłodę (choć pragnie się raczej ognistego pieprzu) można znaleźć w partii fortepianu wiele subtelności i wrażliwości, pozwalającej pianistce zaznaczać obecność wewnętrznych głosów – i to mimo ogólnego skupienia na ruchu harmonii, na przesuwaniu bloków dźwiękowych, nie na precyzyjnym rysunku. Brahms malowany rozlaną akwarelą, ale jednak umiejętnie.

Niestety, podobnych zalet nie ma partia skrzypiec, w której po prostu poza mglistą melancholią w zasadzie nic się nie dzieje. Efekt taki, że po paru podejściach za każdym razem musiałem się cucić innymi nagraniami: wiadomo – Ojstrach z Richterem czy Heifetz z Kapellem w Sonacie op. 108, albo cały komplet z Szeryngiem i Rubinsteinem lub dwie pierwsze w bardzo historycznej, ale absolutnie imponującej interpretacji Szigetiego i Schnabla (skrzypek wspaniały, ale – choć ledwo słychać – pianista czyni cuda) – lecz jeżeli nawet subtelność, która jest tutaj atutem, nieporównanie większe bogactwo odkrywa pod smyczkiem Giocondy de Vito, z malarskim Edwinem Fischerem przy klawiaturze, to… grono epików chyba jednak nie zostanie powiększone.

Więcej go!

Zaraz, zaraz, że co, że nie wystarczy? Skoro Koncert na altówkę mało kogo obchodzi, to znaczy, że dziękujemy? Nie ma tak łatwo! Jednego z niewielu świetnych kompozytorów XX wieku, którzy mieli odwagę i potrafili pisać muzykę przyjemną w słuchaniu – ot tak zostawić?

Zrobię przeciwnie, wnioskując, że jeden Koncert, nie najbardziej reprezentacyjny (choć pewnie reprezentatywny) nie wystarcza. Potrzeba więcej. Choć trochę, choć parę tytułów.

Może dobrze byłoby zacząć od Façade, ale nie zacznę. Zabawna forma, swoista melodrama czy raczej recytacja z muzyką, istniejąca też w wersji suit bez recytacji – coś, co stoi między wcale poważnymi wygłupami Erica Satie a znacznie późniejszym Fellinim. Ma sporo nagrań, jedno wręcz autorskie, w którym swoje wiersze recytuje autorka, Edith Sitwell, wraz z Peterem Pearsem – tym właśnie wielkim Pearsem, który tym razem nie śpiewa. Świetna zabawa. I tę zabawę właśnie odkładam na bok.

Bo zacząć należy od symfonii. Oczywiście – skoro jest. Są nawet dwie, ale całkowicie wystarczy ta pierwsza, w b-moll. Jeśli lubi się Brahmsa albo i Francka, ale chciałoby się trochę odświeżyć brzmienie – to właśnie po to dzieło sięgnąć trzeba koniecznie. Druga nie budzi szczególnych emocji, w pierwszej mamy wszystko, co wpisuje ją – jak żadną inną w minionym stuleciu – w wielką tradycję beethovenowską. Wpisuje niewolniczo, albo i wręcz epigońsko? Może. Tylko jakie to ma znaczenie, jeśli utwór jest świetny?

Nagranie… Kiedyś obie symfonie zarejestrował Vladimir Ashkenazy i jest to niezła wersja, jednak wolę samego kompozytora, który prowadzi swoją muzykę z wyraźnymi skłonnościami do obiektywizmu.

Walton conducts Walton

Słychać tu wszystko, konstrukcja na dłoni, tematy ładnie zbudowane, panuje umiar i elegancja… tyle, że emocji brakuje. A akurat ta muzyka może być fantastycznie emocjonalna, monumentalnie emocjonalna. I to uchwycił w niej Jascha Horenstein, prowadząc w 1971 r. Royal Philharmonic Orchestra. To tu jest prawdziwy dziedzic Beethovena i Brahmsa. Zjawisko.

Walton - Horenstein

Drugim utworem niech będzie Koncert skrzypcowy, o którym pisałem wcześniej. Wciąga od pierwszego taktu, od początkowego, wznoszącego się łańcucha – a później poematy. To chyba najpopularniejszy duży utwór Waltona, lubiany przez wielu skrzypków. Nie bez powodu – poza urokiem muzyki, daje im ona zabłysnąć. Z pewnością jeden z najciekawszych koncertów skrzypcowych stulecia – tego stulecia, które śmiało nazwać można stuleciem skrzypiec. Nie romantyczny wiek XIX, ale właśnie obłędny XX, wydobywający ze skrzypiec wszelkie swoje fascynacje i traumy. Choć więc skrzypków jest wielu, moim ulubionym jest tu zdecydowanie Jascha Heifetz. Ten sam, któremu dzieło było dedykowane. Jak, wiadomo Heifetz wszystko grał przynajmniej doskonale, tu jednak przyłożył się może szczególnie – to nie tylko doskonałość i zwięzłość, ale i ekspresyjna barwność. Coś, o co rzadko się go podejrzewa – miał może jednak powód. Koncert Waltona był z pewnością najlepszym utworem, jaki dostał w prezencie. Był uważany dość powszechnie, przede wszystkim przez siebie, za pierwszego skrzypka świata – ale w dedykacjach nie miał startu do Dawida Ojstracha. Cóż, w poważnej twórczości muzycznej Ameryka solidnie przegrywała ze Związkiem Radzieckim. Uśmiechnięty Ojstrach miał więc do dyspozycji wręcz drużynę kompozytorów, ale co tam drużyna, skoro był Szostakowicz! Już I Koncert rozstrzygnął sprawę – nie powstało żadne misterium porównywalne z uniesieniem jego Passacaglii i kadencji, z szaleństwem Scherza i Burleski. Heifetzowi trafił się brytyjski Walton, i potrafił się tym cieszyć. Cieszył się parokrotnie, mnie najbardziej przypadła do gustu radość z samym kompozytorem przy pulpicie dyrygenta. Obecnie dostępna na płytach Naxos.

Walton - Heifetz - Naxos

Z Koncertów – poza altówkowym, o którym było poprzednio – wymienić trzeba też wiolonczelowy (kandydatem nad kandydaty będzie chyba jednak Piatigorski z Munchem), ale czy koniecznie trzeba słuchać? Na początek na pewno nie. Ucztę Baltazara – Belshazzar’s Feast? Chyba też niekoniecznie. Popularną muzykę do Henryka V Szekspira? Eee… chociaż może dla treningu, bo dobry szekspirowski aktor powinien recytować? Śliczne kwartety smyczkowe? Owszem, śliczne. I mało kto je gra. Partitę na orkiestrę? Błyskotliwa! I chyba jednak niewiele więcej. Więc czego słuchać jeszcze? Jeszcze, jeszcze… Może posłuchajmy najpierw tej jednej Symfonii i jednego Koncertu.

Czarodziej

Kolega się zmęczył, ale mnie żal, że nie grywa się częściej Waltona. W Polsce zresztą nie grywa się go praktycznie w ogóle. Koncert altówkowy jest wprawdzie trochę wtórny wobec skrzypcowego (podobnie – wiolonczelowy), jednak i tak to kawał świetnie napisanej muzyki: bardzo komunikatywnego, trochę romantyzującego neoklasycyzmu, pełnego wpadających w ucho tematów (krynica melodii Waltona była z pewnością prostsza, niż Brittena, ale nie mniej obfita i świeża – to dwaj z największych melodyków XX wieku; można powiedzieć, że talenty u Brytyjczyków wreszcie wzięły odwet, po dwóch stuleciach posuchy). Do tego kreująca nastrój harmonia i czarodziejska orkiestracja – charakterystyczna i autentyczna elegancja, z subtelną nutką melancholii. Muzyka uważana często za zbyt łatwą – ileż zarzutów może stworzyć zazdrość o niewyczerpywalność inwencji i ewidentną radość z komponowania! Może czas by było zarzucić przeświadczenie, że podstawowym obowiązkiem kompozytora jest męczyć się nad partyturą – a koniecznością słuchaczy, by tę mękę odczuli?

W krakowskiej Filharmonii, pod dyrektorską batutą Michała Dworzyńskiego, Koncert Waltona zagrał Maksim Ryzanow (Maxim Rysanov) – w powłóczystej szacie godnej Bułhakowskiego Wolanda, jednak z precyzyjną techniką, ciemnym, wyrazistym dźwiękiem, a przede wszystkim zrozumieniem budowy utworu, roli zróżnicowania kolejnych tematów i części. No i z elastycznością i energią – nie tylko budującą kulminacje (co potrzebne w rozbudowanej I części lub w zadziornym scherzo części II, Vivo, con molto preciso), ale elektryzującą np. w początku III części, gdzie krzesał płomyki i iskierki. Niestety, w tym miejscu orkiestra posłużyła za strażaka z sikawką, choć ogólnie w Koncercie tworzyła dla altowiolisty dynamiczne ramy, które go nie obciążały. Co jest względnym tylko komplementem – ramy, w tym utworze pełnym dialogów, szczegółów i szczególików, to ledwie podstawa. Często jednak szczytem okazywało się nieprzeszkadzanie, zwłaszcza dla dętych.

Jeśli ktoś chciałby posłuchać mistrzostwa warsztatu kompozytora – i płynącego z niego bogactwa – mimo wszystko będzie więc musiał sięgnąć po płytę. Na EMI dostępna jest bardzo dobra, ale trochę jednostronnie monumentalizowana interpretacja Menuhina, w której „obiektywnie” dyryguje sam Walton (inne nagranie, również na EMI, Nigela Kennedy’ego z André Previnem, choć dobre, ma mniej charakteru), jeżeli jednak szukać rysu indywidualnego i wyrazistego, koniecznie trzeba sięgnąć po Baszmieta (cóż – świetny) z Giennadijem Rożdiestwieńskim. Co, znowu akademickie okularki Rożdiestwieńskiego, znowu etatowy dyrygent od wszystkiego z niegdysiejszych płyt radzieckich i postradzieckich? Tak, jednak on. Jednak nie bez powodu był i etatowy, i od wszystkiego. A zwłaszcza od XX wieku, gdzie jego architektoniczna klarowność i dynamika zawsze wyciągają z muzyki to, co najlepsze. Jeśli ma się jakieś wątpliwości, radzę sięgnąć, np. po Hindemitha. I porównać ze skądinąd świetnym Abbado (z tym, że Rożdiestwieński nie nagrał chyba całego zbioru Kammermusiken – a szkoda!). Albo – tu już w ogóle otwierają się przepaście – z Bernsteinem w Koncercie skrzypcowym. U jednego gra Ojstrach, u drugiego Stern – obaj fantastycznie. Ale tylko u jednego naprawdę GRA orkiestra.