Archiwa tagu: Wang

We mgle. Brahms: Sonaty skrzypcowe – Kavakos, Wang

Jeżeli ktoś bierze na warsztat całego skrzypcowego Brahmsa, nie sugeruje, ale wprost obwieszcza, że ma do powiedzenia coś szczególnie ważnego. Przynajmniej w muzyce romantycznej. To nie drobiazgi, nie ciekawostki, nie parę uroczych kawałków. Zgoda, dwie pierwsze mogą się jeszcze takie wydawać (ale czy powinny?), lecz trzecia, w tragicznym d-moll, to od początku do końca całkiem inny kaliber. Sztuka polega zresztą na tym, by i z dwóch wcześniejszych wydobyć ich własną jakość, romantyczną namiętność, głębię melancholii – i ukazać może ich jasność – G-dur i A-dur – na tle mroku. Sięgnięcie po komplet trzech sonat to zatem zgłoszenie akcesu do poczetu muzycznych epików. A Brahmsa grali najwięksi z nich, nie tylko skrzypkowie, ale i pianiści. Czy nowe nagranie Leonidasa Kavakosa i młodej Yuji Wang zabrzmiało w tym gronie wyraźnym głosem?

Brahms - Sonaty - Kavakos, Wang

Skrzypek, powoli pod pięćdziesiątkę, to już uznana marka, ze stopniowo budowaną karierą; gra ciepłym, ciemnym dźwiękiem, bardzo pasującym do tego repertuaru. Młodziutka pianistka natomiast głoszona jest ostatnio objawieniem, więc może jej szczególnie byłem ciekawy. Tak, sonaty skrzypcowe to najdojrzalsze wielkie formy Brahmsa stworzone na fortepian – gdy w późnym okresie komponował dwie ostatnie, na sam fortepian pisał jedynie cykle miniatur. Jasne, że późne „miniatury” Brahmsa to czysta poezja i esencjonalne poemaciki, niemniej po wielkie, rozwijające się formy w muzyce czysto pianistycznej sięgał wyłącznie we wczesnej młodości. W sonatach skrzypcowych zaś fortepian bynajmniej nie jest na drugim planie – przeciwnie, jest zasadniczym konstruktorem, architektem tworzącym nie tylko fundament, ale i większą część gmachu. Wychodzi więc na to, że nowa płyta to jedno z najpoważniejszych wyzwań, jakich podjęła się robiąca błyskotliwą karierę chińska uczennica Gary’ego Graffmana.

Uprzedzając fakty: podjęła się nie bez powodzenia, ale czy z sukcesem? Sonaty zostały odczytane jako brzmieniowy blok, w którym szczegóły mogą się zacierać, bo (ewentualna) interpretacja polega na łączeniu lub kontrastowaniu wobec siebie większych fragmentów – fraz, części. Kontrastowaniu jednak tylko za pomocą zmian tempa czy zmiany nastroju, nie poprzez zróżnicowanie faktury, akcentów, ruchu, a choćby i dynamiki. To może właśnie zaskakuje najbardziej – praktycznie nie ma nie tylko rzeczywiście subtelnego piano, rysunku ledwie zaznaczonego, ale wyraźnego, lecz przede wszystkim kompletnie brak potęgi forte – cała siła, energia czy burzliwa gwałtowność gdzieś rozpuściła się w średnicy mezzoforte, w jakiejś ciepławej łagodności, wszechogarniającej melancholii niedopowiedzenia. Przy kolejnej sonacie – a idą jedna po drugiej tak podobne do siebie, że słuchacz musi się specjalnie koncentrować, by pilnować, której słucha – to nieustanne niedopowiedzenie zaczyna uwierać jak kamień w bucie. Niech wreszcie coś zabrzmi wyraźnie! Niech raz dźwięk skończy się, gdy kończy się zapisana nuta, niech raz staccato będzie krótkie i radykalne, niech jedna kulminacja będzie strzelista, niech jeden temat z któregoś wielkiego finału zabrzmi zdecydowanie. Jedna fraza. Jeden takt. Jeden akord.

Nic z tego.

Na osłodę (choć pragnie się raczej ognistego pieprzu) można znaleźć w partii fortepianu wiele subtelności i wrażliwości, pozwalającej pianistce zaznaczać obecność wewnętrznych głosów – i to mimo ogólnego skupienia na ruchu harmonii, na przesuwaniu bloków dźwiękowych, nie na precyzyjnym rysunku. Brahms malowany rozlaną akwarelą, ale jednak umiejętnie.

Niestety, podobnych zalet nie ma partia skrzypiec, w której po prostu poza mglistą melancholią w zasadzie nic się nie dzieje. Efekt taki, że po paru podejściach za każdym razem musiałem się cucić innymi nagraniami: wiadomo – Ojstrach z Richterem czy Heifetz z Kapellem w Sonacie op. 108, albo cały komplet z Szeryngiem i Rubinsteinem lub dwie pierwsze w bardzo historycznej, ale absolutnie imponującej interpretacji Szigetiego i Schnabla (skrzypek wspaniały, ale – choć ledwo słychać – pianista czyni cuda) – lecz jeżeli nawet subtelność, która jest tutaj atutem, nieporównanie większe bogactwo odkrywa pod smyczkiem Giocondy de Vito, z malarskim Edwinem Fischerem przy klawiaturze, to… grono epików chyba jednak nie zostanie powiększone.