Archiwa tagu: Bruggen

Nie uciekniesz. Bo i po co? Beethoven – Brüggen

Wciąż wprawdzie trwa moda, by do Symfonii Beethovena podchodzić co najwyżej jak do zużytych opakowań na rodzinne pamiątki. Nie powiem, że kompletnie dla mnie niezrozumiała – sam jestem jedną z tych osób, które faktycznie mają tę muzykę w głowie od dziesiątków lat w dziesiątkach interpretacji. Rozumiem więc, gdy rzecz dotyczy V czy VII Symfonii, które w pewnym momencie dostawało się jako podkładki do piwa. Jak to jednak możliwe, że to samo spotkało IX Symfonię? Czy wystarczyło, że uznana za genialną, ale z finałem w formie wariacji na ten zbyt znany, banalny temat? Czy chodzi o to, że ta niemal dziecinna melodyjka do pogwizdywania została wybrana do roli hymnu Unii Europejskiej, dzięki czemu sięgnęła poziomu metatrywializacji? Czy to wszystko miałoby wystarczyć, by uznać za „obciachową” (takie coś wyczułem, gdy zaproponowałem dzieło moim studentom) wielką, filozoficzno-poetycką rozprawę, zawierającą w sobie Kosmos?

Należę też do tych, dla których IX Symfonia pozostaje tajemnicą geniuszu. Od pierwszych taktów, od opadających kwint na tle szmeru smyczków. Co za pomysł na otwarcie! Czysta metafizyka. Czym są te opadające dźwięki, te strzępki tematu, jego pogłosy, echa, które ostatecznie okazują się brzaskiem: zaprzeczając swojemu gasnącemu kierunkowi i wrażeniu wyłaniania się i zanikania w nicości, narastają, by po chwili zagrzmieć. Do czego się zbliżyliśmy? I co nas tam czeka?

Jak się można domyślać, więcej ma mi w tej Symfonii do powiedzenia niemiecka tradycja wykonawcza, tradycja Furtwänglera, niedoścignionego epika i filozofa dźwięków, niż tradycja „obiektywna”, której skądinąd genialnym ojcem był Toscanini (choć np. dyrygując Symfonią w Buenos Aires w 1941 r. patrzył w trochę inną stronę, nagranie wydało Music&Arts). Dziś jednakowoż traktowanie muzyki niczym misji jest w odwrocie, z „Niemców” pozostało mniej, niż niewiele. Króluje żywioł obiektywny, rozpropagowany ostatecznie przez szkołę instrumentów dawnych, które na nowo – z naciskiem na obiektywność – odczytały tekst Beethovena, przywracając właściwe proporcje, artykulację, akcenty, redefiniując tempo itd., i faktycznie odkrywając na nowo tę muzykę. Niekiedy fascynująco, jak np. Jos van Immerseel ze swym zespołem Anima Eterna. Za ich przykładem poszła też część dyrygentów tradycyjnych, mamy więc sławne nagranie Davida Zinmana. Aż tu nagle, po Eroice wydanej przez NIFC, Glossa publikuje IX Symfonię pod batutą Brüggena. A Brüggen choć wywodził się ze świata historycznej lektury muzyki dawnej i całkowicie do niego należał, nie był typowym dyrygentem tego środowiska. Był przede wszystkim subiektywny. I nie tylko liczył i słuchał melodii, ale zastanawiał się, czym muzyka jest – poza nutami, pauzami i oznaczeniami dynamicznymi. A IX Beethovena jest wszechświatem.

Beethoven IX Bruggen

Przez trzy pierwsze części mamy więc Brüggena takiego, jakiego możemy oczekiwać. Jest oddech, swoboda, falowanie, śpiewność frazy, podkreślanej i budowanej przez detalicznie pokazane dęte, zwłaszcza drewniane (sama ta sekcja w Orkiestrze XVIII Wieku, występująca jako Nachtmusique, dawała się poznać jako absolutnie mistrzowska, a klarnecista Eric Hoeprich jest klasą samą dla siebie). Historyczne kotły nie grzmocą, ale grzmią teatralnym gromem, każde odezwanie rogów przywołuje echo muzyki myśliwskiej, nigdzie nie przekracza się granicy subtelności – jednym słowem jest tu cały asortyment brzmień, jaki oferuje wykonawstwo na instrumentach dawnych, brak jednak ducha jakiejkolwiek dogmatyki (czy stylistycznej, czy warsztatowej, bo granie bywa dość odległe od wyśrubowanych kanonów precyzji). Głównym założeniem zdaje się naturalna, śpiewna epickość. Nie mamy więc – w przeciwieństwie do innych kapelmistrzów tej szkoły – interpretacji „obiektywnej”. Dyrygent nie jest „przezroczysty”, jak chciał Hogwood (który zresztą w tej Symfonii mocno przynudzał), odwrotnie – osobowość Brüggena wręcz się narzuca. Widzimy ją wyraźnie, lecz nie jako wielkiego mechanika, sterującego oszałamiającą machiną, ale medium wywołujące muzykę. Zgodnie z jej zasadami, niekiedy zaskakująco – w tempach poszczególnych fragmentów lub rozwiązaniach fakturalnych – ale i przekonująco. A jednocześnie indywidualnie i subiektywnie.

W takim nastroju docieramy do finału. Irytująca melodyjka, ale jednak czeka się na nią, czeka się na recytatyw basa a potem na niesamowite wariacje i wokalne z nimi zmagania czworga solistów, i na zapierające dech w piersi uniesienia chóru, intonującego „Seid umschlungen Millionen! Diesen Kuß der ganzen Welt!”. I tu szok. Nic z tego! Znaczy: żadnych zmagań! W innych interpretacjach, by część wokalna brzmiała imponująco (lub choćby znośnie), śpiewacy musieli być najwyższej z najwyższych klas: Fischer-Dieskau w wielkim nagraniu Fricsaya, Placido Domingo (tak!) w równie wielkim, bardzo późnym nagraniu Böhma. Furtwängler, choć miał np. Schwarzkopf, Seefried czy Antona Dermotę – nigdy nie miał tego samego szczęścia do idealnie trafionych kreatorów wokalnych. Tym razem śpiewacy nie są wielkimi nazwiskami, choć mają dobre głosy – zwłaszcza zaskakuje jasny, lekki tenor, Marcel Beekman. Ale jak śpiewają! Bas recytuje, a chór odpowiada mu skandującym „Freude!” – jakby okrzykiem, a nie śpiewem. Potem rozwija swą narrację, a gdy wchodzi tenor, „postbarokowo” wzbogacający swój „marsz torreadora” w ozdobniki – trzeba cofnąć płytę, żeby uwierzyć. Dalej cuda się mnożą, szczyty osiągając w ansamblach, w których nagle objawia się nadzwyczajna logika i naturalność – okazuje się, że wsłuchawszy się w tę muzykę według właściwych dla niej zasad, ale z odwagą na własne koncepcje – ni stąd, ni zowąd okazuje się ona dobrze skomponowana dla głosów!

I jedna tylko rzecz zostaje nierozwiązywalna. Nagranie to wydane zostało pośmiertnie. Frans Brüggen przecież zmarł niemal rok temu.

PS. Istnieje dawniejsze nagranie Philipsa całego zestawu Symfonii Beethovena pod dyrekcją holenderskiego mistrza. Niezależnie od niego polecam jednak nie przegapić III Symfonii, Eroiki, jaką rok temu wydał NIFC – z koncertów w ramach festiwalu Chopin i Jego Europa. Znowu „cały Brüggen”. A dla ciekawości także w zaskakującej, ilustracyjnej (bo jeszcze nie programowej) Symfonii… Kurpińskiego: Bitwa pod Możajskiem.

Beethoven_symph3_Bruggen

Ale to już pewnie Państwo wiedzą.

 

Beethoven: IX Symfonia

Rebecca Nash (sopran), Wilke te Brummelstroette (mezzosopran), Marcel Beekman (tenor), Michael Tews (bas)

Laurens Collegium & Laurens Cantorij, Rotterdam

Orchestra of the Eighteenth Century

Frans Brüggen

(nagr. X 2011, Rotterdam, wyd. Glossa 2015)

Argerich, Pires, Brüggen. Z epoki

Właściwie nie lubię muzyki publikowanej na DVD. Spektakl operowy – owszem, ale po co mam wpatrywać się, jak ktoś dmie w róg? Skrzypek bardzo dobry i bardzo zły z reguły wygląda podobnie. Na domiar złego wszystko to kosztem dźwięku, bo wizyjne DVD brzmią zdecydowanie gorzej, niż CD – pewnie kompresja dźwięku daje o sobie znać. Choć w tym wypadku szczęśliwie i tak jest dobrze. Być może jednak kosztem rozbicia nagrań, które powinny wypełnić jedną płytę, na dwie. Oddzielne. Na każdej po jednym krótszym koncercie Beethovena, i do tego film. Ten sam. NIFC, wydawca, zadziwił pomysłowością.

argerich bruggen

Mimo to warto ich posłuchać, a film zobaczyć. Dwa Koncerty w dwóch tonacjach C – nr 1 C-dur i nr 3 c-moll – grają odpowiednio Martha Argerich i Maria João Pires, obu towarzyszy Orkiestra XVIII Wieku pod dyr. Fransa Brüggena. Dołączony film to Sekret orkiestry, poświęcony zespołowi i jego dyrygentowi. Co tu dużo mówić – ciekawy i wzruszający. Nakręcony przy okazji koncertów podczas festiwalu Chopin i Jego Europa, z którego oczywiście pochodzą też nagrania koncertów (28 sierpnia 2012), a swoją premierę miał niestety w momencie, w którym główny bohater, Frans Brüggen, zmarł. Co oznacza też koniec orkiestry, przynajmniej takiej, jaką znamy. Film stał się tombeau.

Jak się jednak należy spodziewać, skoro gra orkiestra instrumentów dawnych, to i fortepiany będą historyczne. Wiemy już od ładnych paru lat, że granie na fortepianach XIX-wiecznych, wchodzących w skład kolekcji NIFC, jest swego rodzaju sygnaturą festiwalu ChiJE. I że z tego grania rodzą się płyty. Dużo też było szumu, że udało się posadzić przy nich dwie najznakomitsze z gwiazd warszawskiej imprezy. Teraz płyty dumnie anonsują: Martha Argerich i Maria João Pires po raz pierwszy w nagraniu na fortepianie z epoki.

Pires Bruggen

Wynik, mimo wszystko (mimo jakie wszystko? – poniżej), jest znakomity, ale pewne pytanie kołacze się po głowie. Na fortepianie z jakiej epoki? Koncert C-dur skomponowany w latach 1798-1800, grany jest na erardzie z 1849. Dla rozwoju konstrukcji fortepianu takie półwiecze to lata świetlne. Erard jest już po prostu znacznie bardziej zbliżony do współczesnego steinwaya, niż do lekkiego instrumentu, który miał do dyspozycji Beethoven w momencie pisania swego utworu. Kompozytor nigdy, rzecz jasna, nie dożył takiej konstrukcji, choć pewnie by się z niej ucieszył, bo śledził każdą nowość, szukał jak najmocniejszego dźwięku, jak największych możliwości technicznych i jak największej skali. Erard to fortepian nie z epoki Beethovena, lecz Liszta i Chopina. I to późnego.

Jednak zapomina się o pytaniach, jeżeli gra się na nim tak, jak Argerich. Dynamicznie, zadziornie, choć w klasycznych ryzach – a raczej z klasycznym oddechem, bo nie ma nic bardziej naturalnego – precyzyjną artykulacją, śpiewnie. Lekko, ale energicznie i nie bez humoru, o co ten akurat utwór się doprasza. Orkiestra brzmi nieco bardziej melancholijnie, ale to tylko dodaje smaku. Jednocześnie na dawnych instrumentach wyraźniej słychać wszystkie „militarne” akcenty Koncertu – trąbki i kotły w swoich ustępach zdecydowanie wybijają się na pierwszy plan, akcentują swoją obecność wyrazistym atakowaniem dźwięku, co odcina je od melodycznej orkiestry. W „normalnych” zespołach ten efekt nigdy nie jest tak naturalny.

Podobnie świetnie słucha się Pires w III Koncercie – już zupełnie innej muzyce, może najbardziej poważnym i kunsztownym Koncercie, jaki Beethoven napisał, jakby partnerze dla także utrzymanej w c-moll V Symfonii. U Pires często przeszkadza mi jej poświęcanie dla kantyleny struktur, które znajdują się w lewej ręce – tutaj także jest to odczuwalne, ale jednocześnie wszystko, co ważne, jednak można usłyszeć, nie brakuje akcentów, a całość po prostu nabrzmiewa narracyjną łagodnością (ale również z energią), zamiast imponującej konstrukcji. Trochę blasku, dużo ciepła.

I tu jest jednak pewien pies pogrzebany. Blasku nie będzie więcej, niż trochę, bo fortepian XIX-wieczny ma jednak brzmienie matowe. Wciąż matowe, choć oczywiście dąży konsekwentnie do większej dźwięczności. O ile w orkiestrze dawne instrumenty brzmieniowo tworzą jakość konkurencyjną wobec współczesnych – inną, o mniejszej skali i możliwościach, ale swoistą i konkurencyjną, zwłaszcza w smyczkach i dętych drewnianych (o blaszanych mowa była wyżej) – to w wypadku fortepianu czuć, że stoimy w pół drogi. Czy coś zyskaliśmy, coś tracąc? Poza świadomością historyczną, chyba jednak niewiele. Oczywiście, jeżeli pominiemy fakt zasadniczy: dwie świetne interpretacje Koncertów, wyjątkowe – bo pod batutą Brüggena.