Archiwa tagu: Antonini

Indywidualnie, na hipotekę z odsetkami. Haydn – Il Giardino Armonico, Antonini

Komplet Symfonii Haydna, nagrywany stopniowo przez Giovanniego Antoniniego – zaplanowany do 2032 r. (inicjalnie więc na 17 lat – nie bez powodu, w 2032 r. będziemy mieli 300. rocznicę urodzin kompozytora) – ucieka od specyfiki wydań seryjnych. Każda płyta ułożona jest wg pewnego koncepcyjnego klucza. Symfonie nie są więc nagrywane „jak leci”, lecz z dbałością o indywidualny charakter każdej z nich – co wymusza sama filozofia edycji. Na dodatek czas przewidziany na realizację całości kojarzy się z kredytem hipotecznym – zawiera więc także bardzo solidne odsetki. Na każdej płycie poza symfoniami znajduje się też jakiś utwór z epoki, stanowiący pewien punkt odniesienia dla muzyki Haydna. Ciekawy pomysł, bardzo poszerzający spectrum doświadczenia tej muzyki, i – co by nie mówić – urozmaicający całość. Do owych „odsetek” można zaliczyć też efektownie wyglądającą książeczkę, choć ilość trochę artystycznych, a trochę artystowskich zdjęć powoduje, że trudno znaleźć w niej to, co najważniejsze – czyli ścieżki i teksty. Ale da się.

Powiem od razu: to Haydn cudowny! Efektowny i dynamiczny, wirtuozowski i precyzyjny, o wyraźnym pulsie rytmicznym ale i śpiewny. Gdy trzeba – teatralny, gdy trzeba – subtelny, gdy warto – kontrastowy i dramatyczny (symfonie z okresu Sturm und Drang). A przy tym barwny, miękki, o pianach iście kocich i zmysłowych frazach, oraz gromkim – ale nie dudniącym – kipiącym energią forte. Wdzięczny? Owszem, ale to nie w czystej elegancji leży jego siła. Jest natomiast klarowny, logiczny i koherentny. Haydn, do jakiego chce się wracać. Przyznam, że długo – latami – nie odczuwałem fenomenu tego kompozytora, klasyfikując go, na własnym użytek, jako zjawisko poniekąd historyczne. Ten cały szereg symfonii i kwartetów, oczywiście urodziwych i często zaskakujących, musiał robić wielkie wrażenie w XVIII wieku – dla mnie jednak, człowieka innej epoki, pozostawał daleko w tyle za boskim tchnieniem Mozarta, nie mówiąc o potędze Beethovena. Utwory, jakich zawsze miło posłuchać – ale żeby samemu po nie sięgać? Nie pomagali nawet mistrzowie, jak Szell czy Fricsay, nie pomagały późniejsze orkiestry kameralne. Świetnie, ale wciąż za mało. Sytuacja wcale nie poprawiła się z instrumentami dawnymi; nawet nie jestem pewien, czy początkowo był to dla mnie krok naprzód. Drgnęło dopiero przy Minkowskim – a jednak jego podejście do symfonii londyńskich, poniekąd najdojrzalszych, też jeszcze nie w pełni mnie uwiodło. Antonini to następny etap. Nie, na pewno nie jest to jedyny klucz do tych symfonii, ale efektowna, energiczna precyzja z całym bogactwem emocjonalnym jest już propozycją skończoną. W swoim stylu doskonałą. I jest to styl, jakiego dotąd – tym bardziej w tej skali – nie było.

Po trzech płytach, zawierających m.in. Symfonie nr 39 i 49 (g-moll i f-moll, z okresu Burzy i Naporu – porywające!), 22 (Der Philosoph) i 47 oraz 42 i 4 (a m.in. też arię „Solo e pensoso”), w związku z tym noszących więc tytuły La passione, Il filosofo, Solo e pensoso, nadszedł właśnie wolumin 4: Il distratto. „Rozkojarzony”. To Haydn przeważnie radosny – może z wyjątkiem Adagio Symfonii nr 12 (E-dur, Hob.I:12), które sięga refleksyjnej zadumy (i dobrze, potrzeba odmiany). Główny ciężar spoczywa jednak na umieszczonej jako pierwsza ilustracyjnej Symfonii nr 60 (C-dur, Hob.I:60), Per la commedia intitolata „Il distratto”. Tytuł płyty jest więc jasny, tym bardziej, że Haydn, zgodnie ze swoim poczuciem humoru, każe orkiestrze mylić się – a to podejmując temat z innego utworu (Symfonii Pożegnalnej), a to zatrzymać się w celu poprawienia struny, bo „rozkojarzony” zespół zapomniał jej nastroić. Zabawa? Iście haydnowska, ale gdyby nie doskonała realizacja, nie byłaby znacznie słabsza.

Jako bonus dostajemy utwór mówiący właśnie o problemach w pracy z orkiestrą – koncertową kantatę Il Maestro di cappella Cimarosy. Kto pamięta nagranie Ładysza, po polsku, przypomni sobie grube przekleństwa rzucane przez dyrygenta na oporny zespół (zwłaszcza chyba na „przeklęte kontrabasy”). I nie bez żalu wspomni głosisko, do którego nie dostaje występujący na płycie Riccardo Novaro (podobnie jak do głosu Fernanda Coreny, w starszym nawet, a do dziś fantastycznym nagraniu pod dyr. Argeo Quadriego, dla Dekki, w którym Corena przekomicznie bawi się w naśladowanie śpiewającego, a niekoniecznie umiejącego śpiewać dyrygenta). Jednak nie ma powodów do marudzenia: Novaro to głos wprawdzie stosunkowo lekki, ale bardzo dobry, a przy tym bardzo kulturalny śpiewak i aktor bawiący się sytuacją – jak może tylko ktoś zanurzony w jej estetyce, języku, humorze i właściwej technice. W Il Maestro także nie brak więc dowcipu ani spektakularnej wirtuozerii. Mało prawdopodobne jedynie, by tak świetny zespół, jak Il Giardino Armonico – co słychać w każdym takcie – sprawiał podobne kłopoty…

Serpent & Fire. Prohaska & Antonini

Przyznam, że dopiero niedawna wizyta w Theater an der Wieden, gdzie usłyszałem ją w The Fairy Queen Purcella (o czym pisałem tutaj), pierwszy raz rzeczywiście mnie do niej przekonała. Po powrocie otworzyłem więc wreszcie płytę, jaką dostałem jeszcze we wrześniu we Wrocławiu – nagrany w sali NFM przez Il Giardino Armonico pod dyrekcją Giovanniego Antoniniego recital arii. W roli głównej ona – Anna Prohaska.

Do tej pory nie sięgałem po to także dlatego, że nie interesują mnie tego typu składanki, a przymiarki do tej płyty mogliśmy posłuchać już w trakcie Wratislavii Cantans. To był atrakcyjny koncert, który na dodatek wyjaśnił nam, że w swym poprzednim festiwalowym występie – bardzo blado, na dodatek nieczysto wykonanej Mszy c-moll Mozarta – młoda diva ewidentnie była niedysponowana; było więc satysfakcjonująco, ale jednak może nie aż tak, by od razu wracać do tego materiału.

Tymczasem płyta, zatytułowana Serpent & Fire, okazała się wyjątkowo urokliwa. Tematem są tu postaci kobiet, cierpiące i z tragiczną godnością znoszące swoje cierpienie: kartagińska królowa porzucona przez Eneasza, czyli Dydona, oraz Kleopatra, królowa Egiptu, doświadczana stratą kolejno Cezara, a następnie Marka Antoniusza – obie też tracące władzę i życie. Materiał wybrany i ułożony z wielkim smakiem krąży od samych początków barokowej opery, Didone Cavallego czy Giulio Cesare Antonio Sartoria, z hipnotyczną ciacconą „A dio regni, a dio scettri” z La Cleopatra Castrovillariego (1662), przez muzykę angielską XVII wieku – gdzie obok Purcella (nie tylko Lament Dydony, ale i początkowa aria „Ah, Belinda”) możemy rozsmakować się i we fragmentach z muzyki do Burzy Szekspira Matthew Locke’a – po Haendla (Giulio Cesare in Egitto) i Hassego (Didone abbandonata oraz fragment z uroczej, neapolitańskiej serenaty Marc’ Antonio e Cleopatra, od której rozpoczęła się zawrotna kariera kompozytora).

Prohaska odnajduje się w tej muzyce z wielką swobodą – śpiewając ją bez kompleksów głosem, który równie dobrze sprawdzi się w Bachu i Mozarcie (teraz w to wierzę), choć jednocześnie z wyczuciem tekstu i melodii, którą nasyca kapryśną giętkością, zarazem dostosowując do kolejnych specyficznych idiomów. Zanurzamy się więc a to wczesnobarokowej emocjonalności, a to w angielskim wyrafinowaniu, z pełną bólu udręką w „Ah, Belinda, I’m press’d with torment”, a to wreszcie w wirtuozerii właściwej dla XVIII wieku. Ta ostatnia nie jest jednak popisowym (by nie rzec nerwowym albo wręcz agresywnym) wyrazem skrajnego emocjonalnego rozedrgania, czyli wirtuozerią wywodzącą się od Cecilii Bartoli (choć koloratury nie są problemem dla śpiewaczki), a raczej właśnie śpiewnym, melodycznym ozdobnikiem. Gdy to piszę, przychodzi mi do głowy, że chętnie usłyszałbym Prohaskę także w repertuarze późniejszym – np. Bellinim.

Ciekawostka, że to ostatnio kolejny raz, kiedy przekonuje mnie włoski styl dyrygowania m.in. w muzyce angielskiej. Na zakończenie festiwalu Opera Rara Fabio Bonizzoni poprowadził przecież swój zespół La Risonanza w Dydonie Purcella – z przejmującą subtelnością. Antonini pozostaje konkretny i dynamiczny, ale rozwija tak wielką wrażliwość na frazę, że choć z pewnością nie jest to wykonanie „angielskie”, jest nie mniej fascynujące. Klasą dla siebie jest continuo (lutnia znanego skądinąd Michele Pasottiego, która łączy kolejne arie w formę ciągłej suity) oraz wszelkie soli instrumentalne – na czele z fletami prostymi samego dyrygenta.

Pyszna płyta – na dodatek pięknie wydana (Alpha): dla miłośników współcześnie barokowych sopranów, jak znalazł.