Archiwum miesiąca: grudzień 2014

Piosenki św. Mikołaja. Ensemble Peregrina

No, właściwie tak. Bo przede wszystkim – właśnie świętego Mikołaja. Biskupa Miry w Azji Mniejszej, który wedle legendy miał żyć w IV wieku, dokonując znanych cudów, a gdy później jego otoczonemu należnym kultem grobowi zaczęło grozić, że należność będzie płacona w niewłaściwej walucie (w związku ze zbliżaniem się Turków), w 1087 r. został przeniesiony do apuliańskiego Bari. I stamtąd kult ów na nowo rozprzestrzenił się w zachodniej Europie.

Co wspólnego ma św. Mikołaj ze skądinąd sympatycznym (krzywdy nikomu nie robi…) czerwonym megakrasnalem, na dodatek z zupełnie innego zakątku globu, który dziś się za niego podaje – nie więcej, niż utwory muzyczne obojgu poświęcone. Choć może – tytułem dygresji – to my czerwońca za niego bierzemy? Może powinniśmy pozostać bez tłumaczenia: brzuchacz niech będzie „Santa Clausem” albo wręcz samym „Santa”, jak się na niego mówi tam, gdzie go wymyślono, a św. Mikołajowi dajmy spokój? Ponoć Rada Języka Polskiego zastrzegła, że o postaci z reklamy Coca-Coli należy pisać (mówić?) z małej litery: święty mikołaj, dla odróżnienia od czczonego świętego. Intencje dobre, ale metoda chyba jednak trochę zbyt wymyślna – i chybiona, bo przecież ta postać też ma prawo do imienia, a to powinno być z wielkiej litery. Więc może jednak Santa?

Peregrina - Miracula

A teraz wracając do muzyki. Translacja relikwii św. Mikołaja miała miejsce pod koniec XI wieku, utwory zebrane na nowej płycie zespołu Peregrina obejmują czas od XII (może nawet sięgając XI) wieku, do XV. Nie wspomniałem o tym? Oczywiście, Peregrina jest ansamblem muzyki średniowiecznej. Międzynarodowym, rezydującym w Bazylei, ale bardzo dobrze w Polsce znanym, nie tylko dlatego, że wielokrotnie w Polsce występował, ale też że wśród szeregu płyt znajdują się dwie z repertuarem z polskich źródeł i związane z polskimi świętymi – najpierw była to św. Kinga i muzyka z klasztoru klarysek w Starym Sączu, z jednego z najważniejszych polskich zbiorów muzyki średniowiecznej (płyta Filia Praeclara), następnie św. Wojciech (płyta Sacer Nidus). Można też dodać, że jego założycielką i kierowniczką jest Agnieszka Budzińska-Bennett, która w Polsce dwukrotnie nominowana była do Paszportu Polityki (również za moim udziałem). Że go ostatecznie nie dostała (średniowiecze u nas wciąż cieszy się nikłym zrozumieniem), raczej gorzej dla nagrody, niż Agnieszki.

A teraz wreszcie muzyka o św. Mikołaju, w której przeważa chyba szkoła Notre-Dame i akwitańska (z wycieczkami we wszystkich kierunkach). Obecnie Peregrina to trzy głosy kobiece z urozmaicającym udziałem fideli (vielle) i harfy gotyckiej – na taki skład więc zaaranżowane są wszystkie utwory (oczywiście, instrumenty czasem się pojawiają, a czasem nie; fidel ma też parę solowych przerywników, co sprawdza się równie dobrze na koncercie, jak i na płycie). Tak to już jest z muzyką średniowieczną, że jej kształt, jaki otrzymują słuchacze, zależy przede wszystkim od wykonawców. Ci ostatni często są również badaczami, przygotowującymi materiał do wykonania, a wcześniej go wybierającymi. Tak jest i tym razem – poza determinującym stosunkowo ascetyczne brzmienie składem, mamy też koncepcję i wyniki badań Agnieszki Budzińskiej-Bennett. Przede wszystkim więc ogrom pracy, kwerend, odczytania, konsultacji, wreszcie uzupełnień lub dopasowań tekstu i muzyki, gdyż repertuar średniowieczny dotarł do nas często niekompletnie albo w trawestacjach. W ten sposób dla św. Mikołaja udało się odzyskać kilka utworów, które – choć, jak wiele wskazuje, były z nim wcześniej związane – potem nosiły inne imiona. Wszystko to Agnieszka wyjaśnia szczegółowo w książeczce, którą należy przeczytać (podobnie jak teksty i opisy źródeł), by w pełni cieszyć się płytą. Ale i niepełna radość będzie radością prawdziwą. Peregrina to bowiem trzy piękne głosy, które nigdy nie gubią się w kunsztowności polifonii. O kunsztowności należy tu wspomnieć nieprzypadkowo, gdyż wywodzące się ze Schola Cantorum Basiliensis artystki prezentują właśnie średniowiecze kunsztowne, wyrafinowane estetycznie i dopracowane w szczegółach. To obraz, który przywodzi na myśl wymyślność scholastyki, doskonałość profili gotyckich żeber i maswerków, aż po iluminacje Godzinek księcia de Berry – a nie pierwotny ciężar wczesnych romańskich filarów czy nieokiełznaną fantazję bestiarium burgundzkich kapiteli. Zespół patrzy na muzykę średniowiecza z pozycji estetyzacji, nie teatru. Usłyszymy tu przede wszystkim śpiew pięknych głosów, nie humor czy ekspresyjne „przeżywanie” tekstu. Co z jednej strony nie znaczy bynajmniej, że tekst jest śpiewaczkom obojętny lub że go nie rozumieją, z drugiej – jakże często zdarza się, że to teatralne przeżywanie u przeżywających tak męczy sztucznością… Wszystkie utwory o św. Mikołaju brzmią jednak kościelnie, choć niejeden z nich ma charakter na poły świecki (ale tylko na poły), gdy swojego patrona wychwalają scholarzy i klerycy… Tu zachowają swoją powagę i wokalny urok.

Kilka numerów zapada w pamięć od razu. Np. St. Godrich songs, które miał stworzyć anglosaski pustelnik, zmarły w aurze świętości w 1120 r. (warto zwrócić uwagę na język i jego zapis!), a w którym dialogują anioły; parokrotnie wracające śpiewy allelujatyczne (zawsze efektowne), sekwencja Celica siderei – im bardziej się człowiek zagłębia, tym więcej trzeba by wymieniać.

Podobno teraz Mikołaj daje też prezenty na gwiazdkę. Płyta poświęcona biskupowi Miry na najbliższe dni będzie więc w sam raz.

Prezes Ives. I jego sonaty

Dziś wyjątkowo – płyta ponownie już nienowa (dla mnie to nie problem, grunt, żeby była warta uwagi), za to całkiem nowa okazja. Okazja czy raczej wywołanie tematu. Wspominałem już, że 14 grudnia w Katowicach Sonaty skrzypcowe Charlesa Ivesa – zjawisko! – grać będą Piotr Pławner i Eugeniusz Knapik. Wspominałem niezwykle żałując, że nie będę mógł być na tym koncercie… Przede wszystkim Ives: mówiąc najkrócej, najbardziej „odjechana” muzyka, z jaką kiedykolwiek się spotkałem! Pierwsza połowa XX wieku, właściwie jej początek, kompozytor amerykański. Z jednej strony – w konserwatywnej, europejskiej tradycji wykształcony, co oznaczało dla niego świetne rzemiosło, z drugiej – wolny od europejskiej potrzeby ustosunkowywania się do tradycji wagnerowskiej (z Ryszardem Straussem), od etniczno-narodowych poszukiwań w muzyce ludowej i od całego artystowskiego klimatu modernizmu. Wolny przede wszystkim dlatego, że jego duch błądził wśród brzmieniowych doświadczeń i poszukiwań, zasłyszanych w domu (eksperymentował już jego ojciec) i na ulicy (miał być świadkiem spotkania się dwóch konkurencyjnych parad, każdej ze swoją orkiestrą marszową…), lecz także dlatego, że na sposób amerykański nie liczył na życie z dotacji tudzież na zarobkowanie swoją muzyką na estradach (oduczyły go tego już pierwsze doświadczenia, gdy Walter Damrosch, skądinąd wielki dyrygent, zabrał się za poprawianie jego symfonii), a wziął się do pracy u podstaw, zakładając świetnie prosperującą firmę ubezpieczeniową. Prezes Ives, autor wykładni misji i metody działania ubezpieczeń, stał się najpierw legendarnym guru agentów asekuracyjnych, zanim poznany został jako a prolific composer. Jak bardzo prolific? Nie interesują mnie rankingi, ale zważywszy na fakt, że I połowa XX wieku to jeden z najciekawszych okresów w historii muzyki (Debussy, Ravel, Strauss, Bartok, Strawiński, Prokofiew…) i że Ives należy do najciekawszych kompozytorów w tym okresie (bez cienia wątpliwości włączam go do poprzedniego nawiasu, bynajmniej nie na poślednim miejscu), muszę stwierdzić, że to jeden z najciekawszych kompozytorów w ogóle.

Poza wpadającym w metafizykę Pytaniem bez odpowiedzi (An Unanswered Question) czy Housatonic at Stockbridge z Trzech miejsc w Nowej Anglii, jest wiele utworów, które w jakiś sposób mocują się jednak z tradycją klasyczną. Nie bez powodu w końcu Ives stał się autorem czterech symfonii i kilku sonat, chociaż trudno o dalej posuniętą programowość, niż w wypadku wielkiej i zagmatwanej jednak Sonaty Concord, przedstawiającej główne postaci amerykańskiego transcendentalizmu (co kompozytor szczegółowo wyjaśnił w oddzielnym Eseju przed Sonatą). Sonaty skrzypcowe – również cztery – są jednak może jego najprostszymi utworami, a zarazem bardzo reprezentatywnymi. W mikroskali – bo cały ich zbiór mieści się na jednej płycie – są pełne melodii amerykańskich hymnów i marszów, przeplatających się i zderzających z zaskakującymi harmoniami i rytmami – a czasami zderzającymi się między sobą. To, co robi niezwykłe wrażenie w symfoniach, gdzie różne marsze nakładają się na siebie, aż po dwie oddzielne orkiestry, tworzące IV Symfonię, tu pokazane jest od kuchni, znacznie prościej i bardziej konwencjonalnie, ale nie mniej ciekawie. Jeżeli mimo tych ostatnich zastrzeżeń wyłania się z tego opisu obraz dźwiękowego galimatiasu, to tak właśnie ma być. A to oznacza, że od wykonawcy wymagać trzeba znacznie więcej, niż odczytania tekstu. Wykonawca musi uporządkować materiał, ogarnąć spojrzeniem całość i szczegóły, dostrzec porządek w bałaganie… Ogromna robota. I wymagająca. Wymagająca też wykonawców zdolnych do jej przeprowadzenia. Na domiar złego, ponieważ Sonaty grane są jednak rzadko, brak wzorców, które mogłyby prowadzić za rączkę. No, brak ich było do niedawna.

Ives-Sonata-For-Violin-And-Piano_Daniel-Cholette

O tym, jak to trudne zadanie, przekonać można się słuchając specjalistów od muzyki XX-wiecznej, Hansheinza Schneebergera i Daniela Cholette, którzy nagrali Sonaty dla ECM. Słuchając tej płyty przede wszystkim trudno się dziwić, że współcześni Ivesa podnosili najpierw brwi ze zdumienia, a następnie swoje siedzenia z foteli: słychać chaos. Pianista gra wyraziście, ale tematy nikną w mnogości akcentów, w dominujących brzmieniach basu. Czy to poszukiwania nowatorstwa Ivesa? Nie leżało ono jednak w wyswobadzaniu pojedynczego dźwięku, tylko w zaskakującej narracji. Jednocześnie w ważnych momentach brak śmiałości (dlaczego np. w rozśpiewanej wolnej części I Sonaty skrzypce są schowane za bębniącym tu fortepianem? dlaczego na początku trzeciej części wszystko, co ma do wygrania fortepian, ginie pod jednym zatrzymanym na pedale akordem?) – a w efekcie brak logiki. Bolesny.

Ives-Sonatas-Thompson, Waters

Znacznie lepiej jest w nagraniu Curta Thompsona i Rodneya Watersa, wydanym przez Naxos. Rodzi się sens, wiemy, dokąd i dlaczego zmierzamy. Dwa lata temu wyszła jednak płyta, która będzie (do kiedy?) swego rodzaju wzorcem: po Ivesa sięgnęła Hillary Hahn, a zaprosiła do nich popularną dziś pianistkę Walentinę Lisitsa (chciałoby się napisać po prostu Lisicę).

Ives_Sonaty_Hahn-Lisitsa

Na początek ta druga, bo zrobiła karierę w sposób szczególny – długowłosa słowiańska dziewa zaistniała dzięki youtube, gdzie epatowała blond urodą i błyskotliwą wirtuozerią, co doprowadziło ją do koncertu (transmitowanego, a jakże, w Internecie) w Royal Albert Hall. Wystąpiła także w Warszawie na festiwalu Chopin i Jego Europa, i tu ponoć nastąpiła przykra weryfikacja – to, co brzmiało na komputerze, nie zabrzmiało na żywo. Sam nie miałem okazji się przekonać, więc może tym łatwiej jednak jest mi się tym póki co nie przejmować. Bo nagrywając płytę Lisitsa znów grała do mikrofonu. A to najwyraźniej potrafi. Nie martwmy się więc, że na żywo nie sprostała oczekiwaniom, bo jest się czym cieszyć na płycie.

Przede wszystkim, artystki, świetnie ze sobą współpracujące, rozumieją każdą frazę i każdy gest muzyki. Wyławiają tematy na różnych poziomach, każdy potrafią ukazać w jego własnym miejscu i rozwoju, we właściwym porządku i charakterze, co pozwala nadać też sens pauzom i budować logiczne kulminacje; krok za krokiem tworzą pełną życia strukturę. To wykonanie, które dla odmiany grane jest melodycznie, ułożone z następujących po sobie fraz, rodzących się, kulminujących i zamierających, nie z perspektywy punktualizmu lub cytacjonizmu. Gdzie Cholette dudni, tam Lisitsa się śmieje. Żeby jednak nie przesadzić ze słodyczą, dodam, że np. w finale III Sonaty Rodney Waters o wiele lepiej czuje melodię i charakter frazy, którą Lisitsa traktuje wręcz etiudowo. Szkoda tej części.

O jakości wiolinistyki Hillary Hahn w ogóle nie ma się co rozwodzić, bo to nieustająco klasa niezwykle wysoka; nic się tu nie zmienia, a wszystko potwierdza. Także to, że skrzypaczka preferuje łagodność – łagodność atakowania dźwięku, łagodność frazy – co kształtuje także indywidualność interpretacji w muzyce Ivesa. Tak, niekiedy Sonaty mogłyby zabrzmieć też bardziej drapieżnie. Mogłyby, ale nie muszą, czego dowodzi każdy trafiony w dziesiątkę takt, każdy kolejny moment, w którym niczego nie chce się zmieniać. Mimo to zostało jednak jakieś pole dla innych. Czy dla Pławnera, przecież świetnego skrzypka, i Knapika, który jako pianista potrafił dokonywać interpretacyjnych cudów w bardzo trudnej koncepcyjnie muzyce? Przekonają się może szczęściarze, którzy będą na sali w Katowicach 14 grudnia.

PS. Mnie w Katowicach nie będzie, gdyż bawię w Gdańsku na Actus Humanus. A tu pyszności – np. cudowni Sonatori de la Gioiosa Marca, którzy nie tylko w weneckim repertuarze nie mają sobie równych, ale dzięki którym wenecki repertuar barokowy nie ma sobie równych! Dwór Artusa eksplodował.

Przegapione objawienie. Arrau, Larrocha, Lewenthal, Moiseiwitsch, Petri

The Liszt Legacy. Arrau, Larrocha, Lewenthal, Moiseiwitsch, Petri

Tego nie wolno było przegapić! Ale, skoro stało się, trzeba do tego koniecznie wrócić. Nie jest za późno, bo na takie płyty nigdy nie jest za późno.

Przegapienie trwało 3 lata. Wówczas, w 2011, zestawik wyszedł przy okazji rocznicy 200-lecia urodzin Liszta. Rocznicy u nas niezauważonej (kto by tam się interesował Lisztem!), do tego stopnia, że nawet ktoś, kto – jak ja – jednak żyje w tym błędzie, że Lisztem się interesuje, nie zwrócił uwagi na pudełko zatytułowane The Liszt Legacy. Chwyt marketingowy nie wypalił, bo Liszta akurat w tym boksie jak na lekarstwo. Ciężko go wypatrzyć, z której strony by się nie zaglądało.

The Liszt Legacy

Zestaw zawiera nagrania pięciorga pianistów, w dość tajemniczy sposób skojarzone z tytułowym „dziedzictwem Liszta”. Dziedzica rzeczywistego mamy tylko jednego – Claudio Arrau był wychowankiem Martina Krausego, ucznia Liszta – a reszta kojarzy się chyba przez muzykę (de Larrocha gra Hiszpanów, częściowo pod wpływem Węgra pozostających) lub styl (Petri – dziedzic Busoniego, a ten niewątpliwie był Lisztomanem; Lewenthal – wirtuoz w lisztowskim stylu). W wypadku Moiseiwitcha z kolei chyba każde nawiązanie będzie naciągane: repertuar absolutnie nie lisztowski, a pianista świetny wirtuoz, ale typowy wychowanek Leszetyckiego; wspólnym mianownikiem jest dopiero Czerny, który uczył i Liszta, i Leszetyckiego… Chyba że wszyscy pianiści są dziedzicami Liszta. Taki skrót. Myślowy.

Zaczyna się od najmocniejszej strony, która sama zasługuje na poematy. Hammerklavier – wielka Sonata Beethovena op. 106 – w nagraniu Arraua z 1951 r. Dzieło nie ma sobie równych w historii: 45-minutowa fortepianowa katedra, z kulminacyjnym adagio rozpiętym niczym zawieszone na nieboskłonie sklepienie, zwieńczona strzelistą wieżą zadziwiającej finałowej fugi. Utwór, który od otwierających go słupów Herkulesa staje się dziejącym się przed nami aktem stworzenia, oscylując między przedustawnym chaosem a wyłaniającym się z niego kosmosem, z oceanem potencjalnych możliwych światów (wstęp do fugi!), z których ostateczna, boska decyzja wybiera ten, najlepszy z możliwych.

Samo to nagranie powoduje, że cały komplet jest nieodzowny. Arrau zarejestrował wprawdzie tę sonatę raz jeszcze, w komplecie wszystkich 32, dla Philipsa, ale nie sposób zestawiać ze sobą tych interpretacji. W czasach wczesnophilipsowskich pianista na nowo starał się odnaleźć sposób widzenia muzyki, a Hammerklavier wypada wyjątkowo jednostronnie (inne sonaty zresztą podobnie, niestety). 1951 to okres pierwszej dojrzałości: pianista, już około pięćdziesiątki, za sobą miał etap oszałamiającej wirtuozerii (w jego wypadku nigdy nie była ona zresztą powierzchowna), przetworzył cały wielki repertuar, który grał i który wprowadzał na estrady (jako pierwszy wykonywał recitale dzieł Bacha, w latach 30.), doświadczył kolejnego rozpadu i rekonstrukcji świata, w gorszym kształcie (Arrau, choć urodzony w Chile, wychowywał się w Berlinie, asymilując się z najwyższą kulturą niemiecką; II wojnę światową spędził już w Ameryce, ale wszystko, co stało się z Niemcami, pozostawiło w nim chyba na zawsze głęboką bliznę). Wydaje się, że całą sumę tych przeżyć słychać w kreacji Sonat Beethovena z lat 50. Z jednej strony nie ma tu jednej nuty, która nie niosłaby z sobą znaczeń, z drugiej – jest jakiś naturalny bieg (choć powolny nigdy nie robi wrażenia ślimaczego!), a każda fraza dzieje się w wykreowanej dla siebie przestrzeni. Z jednej strony mamy więc medytację, ale z drugiej – nieustanny ruch, prawdziwe DZIANIE SIĘ. To jest właśnie muzyka, która rośnie do rangi filozofii, jako wykład zasad idealnego świata jednocześnie osiągając szczyty liryki i mistrzostwo architektury. A Hammerklavier jest utworem, który pozwala na to lepiej, niż jakikolwiek.

Podobnie znakomite są interpretacje i innych Sonat, zwłaszcza Patetycznej i Les Adieux. Tę ostatnią można porównać z umieszczonym na dalszej płycie kompletu nagraniem Moiseiwitscha. Pięknym, śpiewnym, lirycznym i – jakimś niezauważalnym, niezapadającym w pamięć. To właśnie różnica sytuacji – w jednej fortepian gada, i to mądrze i pięknie, w drugiej nuci.

Nie oznacza to jednak, że do interpretacji Moiseiwitscha należy mieć pretensje. To drugie najciekawsze kreacje w zbiorze, tyle że mniej w muzyce Beethovena, a raczej Schumanna i Musorgskiego. Moiseiwitsch był mistrzem muzycznego malarstwa, plastycznych wizji, które pod jego palcami ożywały i nabierały barw – nic dziwnego, że właśnie kapryśna i wizyjna muzyka romantyków najbardziej odpowiadała jego skłonnościom. Tutaj umieszczono utwory najbardziej charakterystyczne: Schumannowskie Kreisleriana (odmalowujące przecież niesamowitą postać kapelmistrza Kreislera z opowiadań E.T.A. Hoffmanna) i Sceny dziecięce. To bardzo późne nagrania, dokonane niedługo przed śmiercią pianisty, można więc obawiać się, że legendarna gładkość faktury i kantyleny wychodzącej spod jego palców mogła nieco stracić – nawet, jeżeli odrobinę tak (choć wcale nie jest to oczywiste), to zyskało wczytanie się w środkowe głosy, refleksja (Sceny dziecięce należą do najbardziej poetyckich), wreszcie dźwięk, który jest wreszcie bardzo dobrze nagrany (1960).

Alicia de Larrocha nie wydaje się pianistką lisztowską, co w niczym nie przeszkadza, byśmy otrzymali kolejny fantastyczny zestaw muzyki hiszpańskiej, w tym pierwsze, najstarsze nagranie Goyescas. O Goyescas Granadosa, także w wykonaniu de Larrochy, była mowa parę miesięcy temu, tu dostajemy nagranie, którego wtedy nie znałem, a które bije na głowę polecane przeze mnie wówczas wydanie EMI. Dlaczego? Nagrania dla amerykańskiej Dekki z 1955 okazują się znacznie bardziej wyraziste, dużo bogatsze, od późniejszych o parę lat dla EMI. Te drugie z kolei są trochę miększe, ale za to o wiele słabiej nagrane (chociaż stereo), z większym pogłosem kryjącym szczegóły. Wcześniejsze są natomiast nasycone detalami, precyzyjne i naturalne. Skądinąd na obu słychać wachlarz możliwości pianistki: szeroką skalę dynamiczną, ale też dość przykry (dla mnie), szklany dźwięk w forte. Dodajmy jednak do Granadosa urokliwe dzieła Mompou i Turiny, aby cieszyć się na urozmaicenie w postaci pysznej porcji iberskości.

Pozostali dwaj umieszczeni tu pianiści, choć ważni, mają trochę charakter historycznych ciekawostek. Egon Petri był wprawdzie wyjątkowym wirtuozem, jednym z tytanów I połowy XX wieku, ale jego nagrania rzadko w pełni oddają wrażenie, jakie zapewne robił na żywo. Tutaj możemy podziwiać jego chevalles de bataille, w postaci koncertowych parafraz muzyki operowej lub… barokowej – mistrzostwa w tej sztuce jego wielki nauczyciel, Busoni, uczył się na dziełach Liszta, a następnie przekazał to swemu wychowankowi. Na płycie można znaleźć parafrazy wszystkich trzech (to jedyny kontakt z Lisztem w repertuarze całego boksu), co jest pomnikiem pewnego etapu w historii pianistyki. Wspaniałym, bo wykonanie imponujące tak, jak być powinno. Ponadto, wierny adept Busoniego, rejestrował też rzadziej graną, a niezwykłą muzykę swego mistrza – tutaj mamy wielką Fantasia contrappuntistica, w której odzywają się echa Bacha i nie tylko, przypominając, że to właśnie Busoni „wymyślił” neoklasycyzm.

Na koniec Raymond Lewenthal, Amerykanin, którego świetnie zapowiadająca się kariera została załamana przez jeden niewłaściwy spacer po Central Parku, z którego wyszedł z pogruchotanymi kośćmi i urazem psychicznym. Długa rekonwalescencja pozwoliła mu wrócić na estradę i znów na niej błyszczeć – co najwyraźniej jednak już go nie cieszyło, skupił się za to na pracy muzykologicznej nad zapomnianymi (wówczas) twórcami pianistycznymi z XIX wieku, przede wszystkim Alkanem. Alkana jednak prawie nie ma w nowym zestawie, jest natomiast Skriabin, zwłaszcza wczesny, bardzo chopinowski, a także zestaw najróżniejszych toccatt, znanych, nieznanych i zapomnianych, które z jednej strony pokazują, jak znakomitym Lewenthal wciąż był wirtuozem, a z drugiej – pozwoliły mu spożytkować jego liczne kwerendy. Dwa w jednym, jednak Prokofiew lub Schumann mają przecież bardziej charakterystyczne interpretacje. Za to pierwotna okładka płyty z toccatami dała okładkę całemu zbiorowi. Oczywiście, po zmianie napisu, żeby tego Liszta gdzieś umieścić…

Nie widzę plusów, że przegapiłem to pudełko, ale dobrze może stało się, że później jeszcze parę miesięcy czekało na opisanie. Dzięki temu mogę powiedzieć, nie, że będę do niego wracał, lecz że wracam regularnie. Do tej pory nie znalazło swojego miejsca na półce, wciąż musi być pod ręką. Cóż więc… Idą święta – jak się w te najbliższe zacznie, do następnych się nie skończy.