Archiwa tagu: pianistyka

Powrót komety. Samson François – live

Samsona François znamy lepiej, niż Dino Cianiego, o którym pisałem miesiąc temu. Komplet nagrań francuskiego pianisty EMI zmieściło na 36 płytach. Rejestracje utworów Chopina należą do najlepszych istniejących, podobnie Debussy’ego i Ravela. François nie bał się mikrofonu, a Walter Legge lubił go nagrywać (Samson zastąpił mu zmarłego w 1950 r. Dinu Lipattiego). Znamy go więc dobrze. Czyżby? Zestawy, o których mowa, to same nagrania studyjne. Jak wypadał pianista na żywo? Często nie jest to to samo, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z artystą grającym intuicyjnie – a taki właśnie z pewnością był François. W big boksie EMI są jednak i dwa recitale, oba z sali Pleyela ze stycznia 1964. Sprowadzać – u nas niedostępne – ogromne pudło dla dwóch koncertów? Teraz nie trzeba. Warner, który przejął zasoby EMI, pod marką Erato wydał właśnie oba recitale, dołączając nagrania live trzech utworów z orkiestrą: Koncertów Schumanna i Prokofiewa (nr 5), a także Wariacji symfonicznych Francka.

 Samson Francois Live

Dominuje Chopin, który był może najważniejszym kompozytorem w repertuarze François – i jest to Chopin pełen emocji (dziś koniecznie mówi się „pełen pasji”), ale utrzymanych w klasycznych ryzach, Chopin epicki. Ta podstawowa cecha interpretacji pianisty nie zmienia się w występach na żywo, lecz z pewnością intensyfikuje. Zachwycałem się kiedyś dramaturgią Fantazji, Ballad czy Sonat? – tu jest ona jeszcze bardziej wyrazista, jeszcze bardziej bezpośrednia i chwytająca za gardło. Przykładem niech będzie pierwsza z brzegu Fantazja – od samego początku czuje się, że pianista nie pilnuje się, jak w studio, grając z większą swobodą i zaufaniem do swej intuicji (bezbłędnej, nawet jeśli odkryjemy w paru łamanych akordach pewne echa staroświeckości, za co winę zapewne ponosi wydanie nut). Wszystko, co było w studio odmalowane, tu jest żywym obrazem, a gdy dochodzimy do uspokojonej części Lento sostenuto (przedostatniej, słynnego chorału w H-dur), nagle zapadamy się w medytację – kontrast, jakiego nie spotyka się w żadnej innej interpretacji. Podobnie słucha się Ballady As-dur, kilku Etiud, ułożonych w suitę (tu już przepaść dzieli ich śmiałość, np. wręcz taneczny walc Etiudy f-moll z op. 25, od nagrania studyjnego), a także obu Sonat, które też znalazły się w programach recitali: przykuwa uwagę I część Sonaty h-moll, Allegro prawdziwie maestoso, niezwykłe w swej refleksyjności, a Largo to już czysta metafizyka. I tu niestety następuje krach, gdyż „z przyczyn ograniczeń technicznych” nie została zarejestrowana część IV Sonaty. Pół królestwa za część IV, ale niestety. Zdarza się.

Teraz, dla poetyckiego odpoczynku, idą Sceny dziecięce Schumanna, a następnie VII Sonata Prokofiewa. Wojenna Sonata to królestwo Horowitza (pierwsze jej nagranie, już z 1945 r.), który nie zostanie zdetronizowany. Nie o to jednak chodzi – wiadomo, że nikt nie dorównuje mu w demonicznej sile, jaka eksploduje w VII Sonacie pod jego palcami. U François mamy przede wszystkim malarsko przedstawione części wolne (trochę przypomina się tu Gyorgy Sandor), a części szybkie nie mają w sobie nic z agresji, choć nie brak im dynamiki i energii. Sonata staje się dziełem bardziej poetyckim i bardziej klasycznym. Nic dziwnego, że przy takim rozumieniu muzyki, wcześniej olśniewa też Sonata Mozarta (B-dur, KV 282).

Trzecia płyta w komplecie to występy z orkiestrą. Przejadł się komuś Koncert Schumanna? Rzeczywiście, mamy setki interpretacji. W tym nagraniu (1957) François nie daje może nawet najlepszej swojej wersji – swobodniejszy wydaje się w świetnej rejestracji z Pawłem Kleckim. Ale mamy jeszcze orkiestrę. To przecież nie „akompaniament”, to pełnokrwisty partner budujący narrację i dramat. Jeżeli więc Koncertu mamy dość, trzeba posłuchać w nim orkiestry pod batutą Charles’a Muncha! Nowy świat, żywa pochodnia. Munch w nagraniach na żywo to fenomen. Po raz kolejny.

Nie gorzej wypadają pozostałe utwory: V Koncert Prokofiewa (1958) brzmi nie mniej efektownie niż pod palcami Richtera (a może staje w nawet bardziej jaskrawym świetle; u obu dyryguje Lorin Maazel, obie wersje są też nieporównanie ciekawsze od czołowego pianisty francuskiego następnego pokolenia, Michela Bèroffa), fascynują też introwertyczne Wariacje symfoniczne Francka (1953, dyr. Cluytens; tu słychać np. głębię basów pianisty, u którego melodia nie tworzy się wyłącznie przez linię sopranu, ale przez ruch całych akordów, z ich fundamentem).

Na koniec jedna jeszcze uwaga. Nie bez kozery wspomniałem na początku Dino Cianiego, który współtworzy plejadę artystów, których zabrakło w wieku XX. Samson François zdążył stać się sławny i utrwalić swą sztukę w bardzo reprezentatywnej ilości – ale tak samo znikł nam z nieboskłonu jak efemeryda. Urodzony w 1924, karierę zaczął robić po wojnie, trwała ona jednak tylko ze 20 lat. Nie oszczędzając się na żadnym polu, zmarł na zawał w 1970 r. – miał 46 lat. Pozostała legenda świetlistej komety. A powinien urosnąć do rangi słońca, wokół którego krążyłyby większe i mniejsze planety, podczas gdy my moglibyśmy przypatrywać się kolejnym fazom jego blasku – jeszcze przynajmniej do lat 90., a może i dłużej. Wyobraźmy sobie, że w roku 1970 zmarłby Światosław Richter…

Dino Ciani. Poszukiwania

Gdy pierwszy raz – dawno temu – trafił mi się na płycie wśród innych pianistów, nie byłem zachwycony. Płyta z nagraniami na żywo Koncertów Liszta, a w nich najwspanialsi: Benedetti-Michelangeli i Arrau, w Rapsodii węgierskiej obiecujący Cziffra, natomiast w Totentanz, utworze oczywiście ulubionym, bo nie ma drugiego podobnego zacietrzewienia w wirtuozerii, porywającego i wstrząsającego dzięki konstrukcyjnym dramatom zbudowanym na temacie „Dies irae” – więc w Tańcu śmierci kto? Dino Ciani. A kto to taki?

Uprzedzając fakty: po tym Totentanzu szukałem już każdego nagrania Dino Cianiego. Szczęśliwie jest ich niemało. Nieszczęśliwie – zdecydowana większość z koncertów na żywo, bardzo różnej dźwiękowej jakości. A przede wszystkim jest ich zdecydowanie zbyt mało, bo pianista, urodzony w 1941, zginął w wieku lat 32. Powinniśmy wciąż cieszyć się jego obecnością na estradach, tymczasem obchodziliśmy właśnie (27 marca) 40-lecie jego śmierci. Tragiczny i banalny wypadek samochodowy.

W 2002 i 2003 r. włoska wytwórnia Dynamic, wspominając Cianiego, wydała dwa duże zbiory, wciąż dostępne. Jednym jest 6-płytowy komplet (nie do przegapienia!), ukazujący niezwykle szerokie zainteresowania repertuarowe młodego pianisty. Zaczyna się Wariacjami na temat Diabellego Beethovena, czyli najpoważniejszym, największym i ostatnim cyklem wariacyjnym wiedeńskiego klasyka (w Polsce zresztą do tej pory nikt go chyba nie nagrał), znajdziemy też Wariacje na temat Eroica, a potem przez błyskotliwy komplet wielkich Sonat Webera (już dla nich ta pozycja zasługuje na uwagę – świetna, wciąż świeża, bo prawie niegrana muzyka), następnie komplet Etiud Chopina – gdzie w poezji nie przeszkadza dziwny instrument, na którym zostało dokonane to prywatne, domowe nagranie – dochodzimy do Bartóka, z Sonatą, cyklem Pod gołym niebem i Suitą op. 14. Jest też Mozart, wspaniała, dramatyczna Fantazja c-moll i Sonata w tej samej tonacji, piękny Schumann (Fantazja i zwłaszcza Sonata Fis-dur), Skriabin.

Drugi box to komplet Sonat Beethovena – też w prywatnym, półpirackim nagraniu z koncertów. Niestety – w tym wypadku to mocno słychać (dźwięk bywa jaskiniowy), ale miłośnicy Beethovena mimo to powinni się skusić. Znajdą kompozytora odmienionego, spontanicznego, ale i refleksyjnego, często widzianego z różnych, odmiennych perspektyw.

Co może zadziwiać już w tym miejscu? 30-letni pianista gra wszystkie Sonaty Beethovena, Webera, Nokturny Chopina, Haydna, Preludia Debussy’ego, muzykę Bartóka i mnóstwo innych rzeczy, do tego koncerty z orkiestrą od Mozarta do Prokofiewa. Wyjaśnienie w anegdotce: w wieku 9 lat Ciani usłyszał I Koncert Beethovena – po czym kilka pierwszych stron zagrał z pamięci na lekcji swej pierwszej nauczycielce.

A jednak karierę budował stopniowo. Trzeba było namawiać rodziców, by pozwolili mu brać udział w konkursach, gdyż nie byli przekonani do muzycznej przyszłości syna i szedł normalnym trybem kształcenia, w którym muzyka była tylko jedną z dziedzin. Wreszcie konkurs w Wiedniu, a potem sukces w Budapeszcie na Konkursie Liszta-Bartóka w 1961 r., gdzie zdobył II nagrodę. Wcześniej jednak jeszcze puszczono go do Lozanny, na kursy Alfreda Cortot, i sędziwy mistrz odkrył w Cianim wyjątkowy talent, o czym pisze w często cytowanym liście polecającym. Nie bez kozery: jeżeli kogoś można by nazwać twórczym kontynuatorem sztuki Cortot, zwłaszcza jej wymiaru poetyckiego, wyczulonego na brzmienie, to jest nim właśnie Ciani. Pianista zaczyna dużo koncertować, na razie głównie we Włoszech, ale międzynarodowe występy czekają za progiem, choć już zbliża się trzydziestka. W 1974 r. jest poproszony o zastąpienie w Chicago Daniela Barenboima, którego żona, Jacqueline du Pré, ma kryzys w swojej nieuleczalnej chorobie. Z Chicago Symphony Orchestra gra III Koncert Beethovena. Dyryguje Carlo Maria Giulini, który po raz pierwszy występuje z Cianim, choć miał okazję go słyszeć i to on go rekomendował. Giulini wspomina, że sukces był ogromny. Po czym dodaje: gdyby nie anulował swoich wcześniejszych planów, żeby przylecieć do Chicago, może dziś cieszylibyśmy się jego obecnością wśród nas? Ginie powróciwszy do Włoch, na autostradzie pod Rzymem.

O skali szoku może świadczyć, że Cianiego emocjonalnie wspomina się we Włoszech – gdzie go najlepiej znano – do tej pory: utracony, obiecujący skarb. Parokrotnie poświęcane mu były całe wydania magazynów muzycznych, a przypominane w ostatnich dniach przez radio RAI 3 nagrania z archiwum i rozmowy na temat Cianiego wywoływały kolejne głosy słuchaczy.

Nic dziwnego zresztą, bo nagrania w RAI należą do najlepszych: jedne z najpiękniejszych znanych mi Scen dziecięcych Schumanna, konkretne i nierozmazane w poetyckości, choć zarazem niezwykle subtelne, pełne czułości, albo gwałtowny i dramatyczny, ale też pełen humoru krótki wybór Preludiów Debussy’ego z 1973 r. Aż trudno zestawić te interpretacje z nagraniem studyjnym, które wydaje się być przez reżyserów DG solidnie wygłaskane. Na komplecie z żółtą naklejką Ekscentryk, generał Lavine ma już zaokrąglone rysy, staccata ani nie kłują, ani nie śmieszą satyrą. A mimo to, gdy przechodzimy do dalszych utworów w tym samym albumie, nagranych przez tak rasowego pianistę, jak Tamas Vasary, wydaje się, że zmieniliśmy obraz kolorowy na czarno-biały.

Trudno uchwycić jakiś jeden, określony rys charakteryzujący Cianiego. Jeżeli musiałbym wskazać, byłaby to nadzwyczajna, nieustająca ciekawość muzyki, ciekawość tego, co każdy kolejny utwór ma do powiedzenia swoim własnym głosem. Czyli wnikliwe poszukiwanie, otwarte na wszelkie możliwości interpretacyjne – poszukiwanie prowadzące przez formę w skali makro i mikro, fakturę, melodykę i harmonię, widzące treść, a przede wszystkim kryjące się za nutami emocje. Ciani nie ma jednego sposobu grania klasycyzmu, ba – nie ma nawet jednego sposobu grania Beethovena lub Mozarta. Wielka Fantazja Beethovena op. 80 (z chórem, solistami i orkiestrą) ma monumentalne wprowadzenie konstrukcyjne, doskonałe w tym miejscu – natomiast w Sonatach ewidentnie widział znacznie więcej refleksji, gry melodii, harmonii – świat znacznie bardziej złożony. Raz Koncert d-moll Mozarta wykonany jest po prostu bardzo dobrze, innym razem to istna scena z opery, z operowym gestem, rozmachem, niczym rozbudowany ansambl – co tworzy jedną z najbardziej fascynujących interpretacji dzieła (nagranie pod batutą Gavazzeniego).

Zastanawiam się czasem, jak wyglądałaby współczesna pianistyka, a może w ogóle muzyka, gdyby nie zabrakło tych kilku geniuszy fortepianu, którzy odeszli w XX wieku na początku swojej kariery. Williama Kapella (katastrofa lotnicza, 1953), Dinu Lipattiego (białaczka, 1950). Zbyt krótko działającego Gezy Andy, Goulda (przecież niespełna 30 lat – dziś już więcej upłynęło od jego śmierci), Ogdona. Ciani jest najmłodszym z nich, jednym z najbardziej tragicznych. Czy gdyby muzycy ci działali dłużej, koncertowali, uczyli, wnosili swój wkład, młodzi adepci fortepianu nie stawialiby sobie wyższych celów, widząc mistrzów częściej i łatwiej nawiązując z nimi kontakt – gdyż byliby obecni? Jak Ciani, który znajdował nauczycieli nie pokazujących jak należy grać, tylko jak można: wskazujących horyzonty, a nie pilnujących akcentu na „raz”. Czy dzięki temu niektórzy nie widzieliby swoich możliwości inaczej, niż imitacja (marna, bo kopia zawsze jest gorsza od oryginału)? Dziś największą tragedią nie jest brak talentów, nawet nie brak techniki, lecz brak świadomości i odwagi.