Archiwum miesiąca: lipiec 2014

Muzyka na upał

Upały wciąż zdają się nieprzekonane, czy chcą u nas zagościć, jednak co poniektórzy szukają czegoś na ochłodę, albo dla odmiany na roztopienie się ostateczne w rozgrzanych mirażach. Trafiłem na to dzisiaj w radio – mieszkając pod Krakowem nie odbieram Dwójki (od czasu, gdy politycy postanowili wspomóc kulturę i zabrali Dwójce częstotliwości), więc dla towarzystwa w kuchni chodzi czasem Trójka. A tam Wojciech Mann z koleżanką bawili się puszczaniem piosenek z upałem w tle. Oczywiście nie trafiłem na tę, którą sam bym „zagrał” – nie mówi wprost o gorącu, ale o nielitościwości świata pod lampą z nieba – czyli Genova per noi Paola Conte, przygnieciona ostinatowym basem w akompaniamencie. Ale mam w zanadrzu coś innego. Nigdy tak, jak wtedy, gdy termometr ma problemy z mieszczeniem się w swoich granicach, nie smakuje mi muzyka Granadosa.

Jasne – gorąc, to Hiszpania – banał. No cóż, tak, banał. Bo na pewno coś w tym jest. Jednak nie cała Hiszpania, żadna tam Carmen, żadna skrzypcowa Symfonia Lalo. Nie o słoneczne popisy chodzi. Nie Iberia Debussy’ego, Ravela czy nawet Albeniza. Nie o barwy, temperament itp. Nie de Falla – balety, opery czy przyćmione kolory nocy w ogrodach. Ma być duszno i namiętnie (a to znaczy: dramatycznie) – ale właśnie w taki sposób: duszno namiętnie. Przytłaczająco, więc ciężko. Żadnych lekkich wygibasów, upał to ciężar, powietrze ma swoją wagę. Masywnie (czyli i Fandango Solera odpada), ale dość ruchliwie, by jednak to przetrwać. I tutaj mam tylko to jedno: Goyescas Granadosa. W podstawowej, surowej, fortepianowej wersji. I tylko Goyescas, nic innego.

Muzyczne obrazki wg Goi? Prawdę mówiąc – nie słyszę tego. Goya jest nieprzekładalny i nie wymaga przekładania ani uzupełniania. Ma też w sobie albo elementy wdzięku jeszcze XVIII-wiecznego, albo po prostu wstrząsającą ekspresję romantyzmu. Goya – jeżeli już – to Beethoven i może np. Schumann, gdyby Schumann nie był muzyką do fantazji ETA Hoffmanna. Nie Goya więc, ale duchota, a w niej życie. Granados to coś jakby przetrawiony późny romantyzm, po późnej muzyce Liszta, równoległy do poszukiwań nowego języka Debussy’ego, Skriabina i im podobnych, ale jednak nie wypuszczający się tak daleko – jego cele zakorzenione były w poprzedniej (wciąż wówczas aktualnej) epoce: bardziej narodowe i bardziej pianistyczne. Jednak w żaden sposób nie można do niego przyłożyć romantycznej metody – nie ma tu miejsca na rozwlekłości, na uniesienia na przetrzymywanych fermatach, na przesadną słodycz i przesadne gromy. Nie ma tu pustki i taniego efektu. A jeżeli ktoś się go doszuka – muzyka umiera.

A liczni potrafili się doszukać. Dlatego nie każde wykonanie Goyescas nadaje się do słuchania. Nawet tacy mistrzowie, jak Achucarro, nie zawsze potrafili znaleźć w sobie dość energii i dyscypliny (choć barwy piękne i tego akurat słuchać z pewnością warto). Właściwie więc wracam do jednej tylko pianistki – i znowu nie będzie zaskoczenia – Alicii de Larrocha. Jak zwykle, wolę nagranie wcześniejsze, na EMI, choć późniejsze, dla RCA, też jest dobre (bardziej jednak sztywne, kanciaste).

Granados - Goyescas - de Larrocha

Wracam – i wzdycham za każdym razem, za tym nagraniem całego cyklu, które nie zaistniało. Za Arturem Rubinsteinem. W jednym tylko La Maja y el ruiseñor pokazał, czym mogłaby być całość – ta sprężystość rytmu podawanego mięsistym dźwiękiem basów, narzucająca organizację całemu przebiegowi muzyki, śpiew prawej ręki, który nigdy nie staje się zlepkiem dźwięków (to ten fenomen: jak grać legato cantabile tak, by brzmiało z klarownością portato?), brzmienia gęstniejących harmonii – dynamika osadzona w logice rytmu! Sięgam po Alicię za każdym razem ze świadomością, że to ledwie namiastka – solidna, ale namiastka, najlepsza, ale namiastka – tego, co ta muzyka w sobie niesie. Niemniej, jak w upały słuchać Brahmsa? Czyli trzeba wracać do pełnej porcji Granadosa…

Czytanki. Schumann: Symfonie, Nézet-Séguin

Chamber Orchestra of Europe, dyr. Yannick Nézet-Séguin

 

Przełknąłem pierwszą symfonię gładko, licząc ją do nowego stylu wykonawczego, takiego post-HIP-u. Nic wspólnego z końmi, chodzi naturalnie o historically informed performance, jak się ostatnio ładnie nazywa granie wg historycznych zasad wykonawczych. A dlaczego post? Jest taki nurt w świecie symfonicznym, w którym używa się współczesnych instrumentów, czasem lekko historyzowanych (dęte, kotły), ale gra się wedle pewnej estetyki wyrosłej na gruncie HIP-owym: w małym, kameralnym składzie, szybko, czytelnie prowadząc głosy (też dętych drewnianych, które łatwo ginęły w wielkich orkiestrach XX wieku), skracając staccata i ogólnie skracając artykulację, a także skracając frazy, za to bardzo wyraźnie punktując sforzata, nagłe akcenty, podkreślając forte. Ładnie w tych miejscach brzmią kotły, pół wieku temu po prostu w kulminacji twardo i mocno uderzające, teraz czarujące wyłowionym przez mikrofon ciepłym dźwiękiem może nawet skórzanej membrany. W takim brzmieniu I Symfonia Schumanna wypadła żywo, dynamicznie, atrakcyjnie, po prostu pysznie. A Schumann, gdyż właśnie komplet jego symfonii nagrał Yannick Nézet-Séguin. I najzwyczajniej chciałem przyjrzeć się kanadyjsko-francuskiemu dyrygentowi, który przewija się od jakiegoś czasu tu i tam, zazwyczaj widzę go w operze, a ostatnio został mianowany szefem Orkiestry Filadelfijskiej. Wprawdzie zespół zbankrutowany, jednak to już jedna z najwyższych możliwych pozycji!

Schumann - Nezet-Seguin

Koniecznie trzeba więc przyjrzeć się symfonice pod taką batutą. A Schumann do tego nadaje się znakomicie. Ja wiem, że Polacy go z reguły nie lubią (wiem, ale nie rozumiem), niemniej jego symfonie – czysty romantyzm w stylu żywym, poklasycznym, barwnym i fantazyjnym, a jeszcze w żaden sposób nie przesadnym – to muzyka absolutnie dla każdego. Gubię się w muzyce fortepianowej? Męczą pieśni? Symfonie prowadzą za rękę: kwiatek, podmuch wiatru, słońce, chmura, burza (w końcu I Symfonia nosi tytuł Wiosenna) – a może czar płynącej wody w pełnej znaczeń rzece (trzecia – Reńska)? Albo po prostu muzyka raz pogodna, raz trącąca melancholią, a niekiedy, jak w IV Symfonii d-moll lub w Reńskiej – przesycona patosem, niekiedy w odcieniu tragizmu. Tak, jest tu wszystko, a na pewno bardzo wiele. Te głębsze uczucia wymagają jednak uchwycenia, wrażliwości i spojrzenia z dystansu, by z jednej strony ich nie zbanalizować, a z drugiej, by nie zatracić w nich architektury dzieła. Nie przesadzić, ale ukazać je i rozegrać tak, by słuchacz wsiąkł w nie i wraz z nimi uniósł się ponad same dźwięki… To materiał do podniebnego szybowania.

Lecz Nézet-Séguin pozostał na parterze. Parter wyraziście i kolorowo urządzony, owszem, ale ani kroku wyżej. Po dynamicznej pierwszej, czwarta, która jest na tej samej płycie, nie zabrała mnie nigdzie. To nie tylko były wyłącznie dźwięki, to były dźwięki grane wg tego samego co poprzednio klucza: szybko, dynamicznie, trochę szkoda, że niekoniecznie bardzo dokładnie (ale to nagranie na żywo), z koncepcją nie wykraczającą dalej, niż następny takt – a w efekcie bez budowania łuków, bez konstrukcji łączącej frazy i przenoszącej piętrzące się napięcie na długich odcinkach. Nuty, same nuty, jędrne i dziarskie, ale grane wg sztancy – ciągły krótki oddech już w pierwszej części przyprawił mnie o zadyszkę, a w skutku – irytację. Gdy w Trzeciej doszedłem do Feierlich – miejsca rosnącego metafizycznie skupienia, w którym sędziwy Celibidache (dyrygent kontemplacji, skrajne przeciwieństwo nowoczesnej szkoły post-HIP-owej) powoduje, że zapomina się o istnieniu świata, mogłem co najwyżej pozgrzytać zębami. Kotły brzmią, smyczki szarpią frazę, a w tle długie oddechy dętych, te magiczne mosty, ledwie próbują przypomnieć o swojej obecności. Po co sięgać po taką muzykę, skoro chce się ją tylko zrealizować? Jako czytanka na dobranoc nie działa.

Chociaż efektowny finał symfonii – faktycznie całkiem efektowny. Ech, nowoczesność!

PS. Szkoda, że Abbado z Orchestra Mozart nagrał tylko II Symfonię. Już więcej nie będzie – i najwyraźniej trudno przekonać się, jak Trzecia lub Czwarta mogłyby brzmieć w tym stylu.

Silver Album – czyli co? Anne-Sophie Mutter i Lambert Orkis

No, właśnie nie bardzo wiadomo. Najłatwiej powiedzieć: portret wyjątkowego duo, i niewątpliwie tak jest, bo dwupłytowy zestaw zebrał nagrania z różnych lat i różnych kompletów – sonat Mozarta, Beethovena, Brahmsa, popisowych drobiazgów… Ale dziwny to portret, na którym pojawiają się dwa prawykonania, w tym jedno przeznaczone tylko dla jednego członka zespołu. A może to właśnie celowe i znamienne?

Mutter, Orkis - Silver Album

Prawykonania pokazują, jak ważny jest dla artystów kontakt z muzyką współczesną, której są znanymi współkreatorami. Doskonale to wiemy: Lutosławski, Penderecki… Właśnie prawykonanie wariacji La Follia na skrzypce solo Pendereckiego znalazło się na nowej płycie; drugim utworem jest lżejsza, mocno klasycyzująca II Sonata skrzypcowa André Previna. Obie nowości dedykowane skrzypaczce, obie też zaprezentowane w Nowym Jorku pół roku temu, podczas recitalu 14 grudnia. I szkoda, że tylko tyle z tego występu zostało opublikowane, bo absolutnie świetnie zabrzmiała wówczas Partita Lutosławskiego czy I Sonata Saint-Saënsa, a Fantazja C-dur Schuberta jest absolutnie niezapomniana: grana długimi frazami, zbudowanymi z wyrafinowaniem – z pewnością jedna z najpiękniejszych znanych mi interpretacji tego utworu, skądinąd urody wyjątkowej.

Wracając do zestawu Deutsche Grammophon – zaiste dziki to pomysł, by po błyskotliwych, ale jednak poważnych, o dużym ciężarze gatunkowym wariacjach Pendereckiego, dać parę sentymentalnych miniaturek Kreislera, a po nich jeszcze Tańce węgierskie Brahmsa. Oczywiście, każda z tych rzeczy grana jest niebiańsko, a w Tańcach węgierskich fantazja i pomysłowość, wyczucie idiomu i wrażliwość na barwę czynią cuda. Problem w tym, że trudno nagle przeskoczyć do takiego rejestru, a skutek taki, że z reguły po Pendereckim ręka nerwowo szuka pilota. Drugi dysk ma więcej szczęścia do kończących go miniatur, bo znalazło się tu nowe nagranie Utworu w formie habanery Ravela. Kawałek Hiszpanii, ale oczywiście w stylizacji, która tworzy jakość samą dla siebie – uchwycony przez skrzypaczkę w sposób zapierający dech. Że rytm, że fraza – wiadomo, ale ta niewiarygodna wyobraźnia kształtująca melikę! To trzeba usłyszeć. Miłośnicy skrzypiec, Ravela lub wszelkich obrazków z Iberii właściwie dla tego jednego kawałka powinni się zaopatrzyć w tę płytę. Koniecznie.

Jednak główna porcja muzyki to oczywiście wspomniany wybór sonat. Dla wiadomości: Mozarta Es-dur, KV 481 (jedna z dojrzałych sonat, ale szkoda, że nie ma Sonaty e-moll…), Beethovena c-moll, op. 30 nr 2, ta wyjątkowo charakterystyczna, Brahmsa nr 2 A-dur, a żeby portret był pełniejszy, także zmysłowa I Sonata Gabriela Fauré, również A-dur.

O tym wyborze wystarczy powiedzieć jedno: chciałoby się mieć każdy z kompletów. Weźmy za przykład Brahmsa, którego nowe nagranie Sonat opisywałem parę dni temu – mamy zupełne przeciwieństwo świata kreowanego przez Kavakosa i pannę Wang. Żadnych mgieł, żadnych moczarów, nic nie snuje się w sposób niby niedopowiedziany, a tak naprawdę – co się okazuje wraz z upływem minut – po prostu bez pomysłu, co powiedzieć by się chciało. Każda fraza, ba, każde pociągnięcie smyczkiem, to krystaliczna wypowiedź, muzyczne słowa układające się w zdania – z logiką i autorytarną siłą sugestii, która każdą dyskusję w tym miejscu czyni bezsensowną, lecz jednocześnie z wrażliwością tworzącą nieprzebrane bogactwo finezji. Pianista rozumie dzieło w ten sam sposób, więc dramaturgia to precyzyjna artykulacja, kontrasty, klarownie ukazana faktura i dynamicznie rozwijająca się konstrukcja; Orkis jako kameralista przypomina mi Menahema Presslera, twórcę i serce Tria Beaux-Arts. Nigdy czytelność gestu nie pada tu ofiarą poszukiwań urody harmonii, czemu z lubością, choć i z wyczuciem, oddaje się Yuja Wang. W duecie Mutter-Orkis jednak to skrzypaczka ewidentnie jest siłą przewodnią: słuchamy fraz atrakcyjnie wprowadzanych przez fortepian, jednak dopiero powtórzone przez skrzypce stają się doskonałością. Zjawiskowy geniusz Anne-Sophie jest niepowtarzalny. Mocne stwierdzenie, fakt, ale przypomina mi się ubiegłoroczny koncert inauguracyjny sali koncertowej w Lusławicach, gdzie z młodymi muzykami Mutter wykonywała Oktet Mendelssohna. Muzycy byli wybrani i wyborni – zwycięzcy konkursów, naprawdę dobrze grający. I co? Oktet zabrzmiał jak koncert skrzypcowy. Jeden głos krystaliczny, na tle nieledwie akompaniamentu. Nie ma miejsca na złudzenia.