Właśnie zdałem sobie sprawę, że Piotra Pławnera nie słuchałem od naprawdę wielu, nie pamiętam, ilu, lat. I z radością stwierdziłem, że nie nabierałem nikogo, zachęcając w grudniu do jego występu w Katowicach – dziś skrzypek tak samo świetny, jak pamiętam. Ale jednak mam kłopot z recitalem sonat, jaki odbył się właśnie w Krakowie. Słuchałem go w straszliwie niewygodnym rozkroku: Pławner grał bardzo dobry koncert w sali Filharmonii, pianista natomiast, Piotr Sałajczyk, akompaniował na jakimś dyplomie w szkole muzycznej.
W ten sposób udało mi się znaleźć jednocześnie w dwóch miejscach, lecz zaręczam, lepiej siedzieć w jednym miejscu. W Filharmonii, oczywiście. A żale, nawet nie bardzo wiem, czy powinienem kierować do samego pianisty. To kolejny koncert kameralny w ciągu ostatnich kilku lat, z którego drugim głównym wrażeniem, jakie wynoszę, jest to, że nie dopracowaliśmy się w Polsce pianistów, którzy są w stanie grać i rozumieć muzykę kameralną. Owszem, istnieje na Akademii w Warszawie (o, przepraszam, teraz już Uniwersytecie Muzycznym – nie bawi Państwa skrajna oksymoroniczność tej nazwy?) wydział Kameralistyki fortepianowej, założony przez wybitnego kameralistę, jakim był Jerzy Marchwiński (jego Mity Szymanowskiego z Kulką są wciąż pozycją referencyjną – i to przede wszystkim za sprawą fortepianu), ale gdzie ci pianiści-kameraliści? Najgorsze, że nawet nie wiem, czy udało się ich skutecznie wykształcić: polskie sale koncertowe nie dają nam okazji się o tym przekonać. Jeżeli wspomniałem, że to „kolejny” koncert kameralny, to pozostałe mogę przecież policzyć na palcach jednej ręki.
Skoro więc pianiści nie mają gdzie grywać kameralnie (nie mam czasu na grzebanie w Googlach więc tezę tę pozostawiam niezweryfikowaną), to też właściwie nie należy od nich oczekiwać, że będą potrafili. Nie twierdzę, że w relacji między dwoma panami Piotrami mamy do czynienia z potrzykroć przeklętym zestawem „solista-akompaniator”; fortepian był obecny – jako brzmienie – w takim stopniu, w jakim być powinien, ale wyczuwam ciągnięcie się złej sławy tak skonstruowanego zespołu. Wiadomo, że kameralistykę zazwyczaj gra się z nut, ale tu pianista grał literalnie „jak z nut”, czyli z nosem w partyturze jedynie uderzał zapisane w niej dźwięki, kompletnie bez koncepcji tego, o co w nich chodzi. Weźmy pierwszą część cudownej, dowcipnej Sonaty Ravela (ech, to było dawno, rok 1958, ale kto ją znowu zagra tak, jak delikatna, ale precyzyjna Monique Haas z Maksem Rostalem, na płytach DG?): to w fortepianie pojawia się charakterystyczny motyw tram-tram-tram-tram-tatatatatam-tatatatatam – tu jednak przeszedł niezauważony, pod towarzyszącymi mu dźwiękami figuracji prawej ręki (bez znaczenia), po czym odezwał się dopiero w skrzypcach, no i potem wreszcie wyraźniej w fortepianie. Miałem wrażenie, że pianista czyta tę muzykę, i choć może nie po raz pierwszy, to pierwszy raz o niej myśli. Tak samo było w całej reszcie programu, a niestety nie da się sensownie przedstawić Gran Duo Schuberta, gdy tylko jedna część duo wie, o co w nim chodzi. Tym bardziej, że skrzypce mają tu rolę głównie śpiewno-elegijną (ale co to za elegia!), a niemal cała kapryśność muzyki tkwi w partii fortepianu (no, poza drugą częścią, gdzie oba instrumenty właśnie w tym kierunku muszą wspólnie wędrować). Po co grać coś takiego, jeżeli na wstępie odrzuca się takie zjawisko, jak artykulacja?
Ożywienie nastąpiło dopiero w ostatnim punkcie programu, Nokturnie i Tarantelli Szymanowskiego (zwłaszcza Tarantelli), co skądinąd zrozumiałe, bo to żwawe, szybkie i głośne. A skorośmy dojechali do końca, to może czas trochę się cofnąć, by powiedzieć, że Piotr Pławner imponuje w pełnej energii grze, ale potrafi też subtelnie wyśpiewać Pieśń Roksany. Po pierwszej połowie koncertu przyszło mi do głowy – choć chyba rzadko posługuję się takimi kategoriami – że to „męska” wiolinistyka, gdyż w Schubercie czasami brakowało czaru i humoru (pierwsze dwie części w ogóle poszły trochę na rozgrywanie się), a w Sonacie Szymanowskiego przekonująco brzmiały zwłaszcza ustępy dramatyczne, po przerwie jednak skrzypek chyba poczuł się swobodniej i ciepła liryka Ravela, wraz z jego brzmieniowymi „jazzy”-dowcipami, a także Nokturn i przede wszystkim liryka skroplona, czyli Roksana – były trafione doskonale. Też nie za słodko, nie za miękko – no tak, taka „męska” liryka. Ale liryka.
Do programu dołączona została Melodia Paderewskiego, w opracowaniu Barcewicza. Po Tarantelli – też bis trafiony w punkt.