Archiwa tagu: Bezuidenhout

Bezuidenhout. Odkrycie pianoforte

Blog zaniedbany, bo praca. Praca wprawdzie wokół muzyki, ale ogranicza. Zajmując się sprawami redaktorskimi festiwalu Wratislavia Cantans, z oczywistych względów odłożyłem na bok pisanie o nawet tak świetnych koncertach, jak inauguracja pod dyrekcją Antoniniego (zwłaszcza Te Deum Vivaldiego imponujące!), albo Requiem Zelenki i Dixit Dominus Haendla z Collegium 1704 i Václavem Luksem, które jeżeli nie rzucały na kolana, to uskrzydlały. Nie pisałem o słynnej już Sol Gabetcie, która wystąpiła z mniej słynnym, ale wcale nie gorszym pianistą Bertrandem Chamayou – pięknie razem grali niezwykłą Sonatę C-dur Beethovena ze 102. opusu i Sonatę Chopina (miał być Brahms, ale zmienili), zaś Grand duo concertante na tematy z „Roberta Diabła” zrobili baśniowym fajerwerkiem. Przyznam zresztą, że i w Beethovenie (już we wprowadzeniu tematu I części), i w Chopinie, co chwila łapałem się na tym, że słucham bardziej pianisty, niż wiolonczelistki. Co wynika po części z tego, że w obu tych wielkich sonatach wiolonczelowych partia fortepianu oczywiście jest bogatsza i tak naprawdę ważniejsza, ale także z powodu wrażliwości i inteligencji pianisty – w jaki sposób przejął i powtórzył temat Beethovenowski, ile odkrywał niuansów, detali i sposobów dialogu w pozostałych utworach. Znakomita kameralistyka! Kolejnej rzeczy już jednak nie jestem w stanie przemilczeć.

Występ Kristiana Bezuidenhouta był zjawiskiem rewelacyjnym. W sensie przenośnym i dosłownym – dla mnie stał się rewelacją pianoforte. Przyznam się: po raz pierwszy odkryłem, że rzeczywiście jest to instrument pełną gębą. Że ma możliwości specjalne, różniące go od nowoczesnego fortepianu, oczywiście wiedziałem (nie raz ich doświadczałem i o nich pisałem) – jak odmienna barwa una corda, która pozwala nie tyle na cieniowanie, ale wręcz na malowanie zupełnie różnymi kolorami, co może np. całkowicie odmieniać repetycje. To jest jasne, podobnie jak inny balans brzmienia, w którym bas nigdy nie zagłuszy niczego powyżej, krótki dźwięk (skądinąd skromny i „blady”), sam z siebie budujący artykulację itd. Jednak tak naprawdę wszystkie te kwestie są do osiągnięcia na wielkim fortepianie – trzeba tylko chcieć i umieć je osiągnąć (to, że dzisiejsi pianiści z reguły ani chcą, ani umieją, to zupełnie inna sprawa). Bas nie musi dudnić, artykulacja może być precyzyjna, uderzenie i dźwięk naprawdę mogą być lekkie, leciutkie, okrągłe i perełkowe, a jednocześnie pozostaje możliwość sięgnięcia, z pełną kontrolą, do rezerw brzmienia instrumentu – dla zbudowania łuku, podkreślenia harmonii czy czegokolwiek innego. Bezuidenhout pokazał, że wszystko to można uzyskać też na kopii fortepianu Waltera z początku XIX wieku. Zachowując przy tym jego własne cechy, lekkość, wdzięk i wielobarwność (budowniczy, Paul McNulty, wyposażył instrument w przełączany kolanem mechanizm una corda).

Rozpoczynająca program Sonata B-dur Mozarta jeszcze mnie nie przekonała – było kolorowo i wdzięcznie, z humorystycznymi przednutkami w finale, ale jednak cały czas nie odkrywczo. Świat zaczął się zmieniać w Rondzie a-moll (kompozycje Mozarta królowały tego wieczoru, choć Sonata g-moll Haydna też była świetna), ale raczej z powodu interpretacji – subtelności i melancholii pianisty – niż możliwości instrumentu. Nadeszła w końcu pora na Sonatę c-moll – a wraz z nią szok. Czy to naprawdę ten skromny instrument? To grzeczne pianoforte? Te grzmiące, drapieżne wręcz akordy wydobywają się z tego ślicznego, drewnianego pudła? Otóż tak. Podobnie jak schodzenie do najniższego rejestru niczym do otchłani, skąd muzyka powraca jak Ulisses na powierzchnię ziemi – z ciemności w światło, dokładnie wg idei festiwalu – albo pokazywanie w basie szczegółów, motywów, głosów, które na pianoforte zazwyczaj po prostu giną. A może efekt pedału (którego tu nie ma!) – pogłos przy zdjętych tłumikach, w którym jednak wszystkie głosy pozostają selektywne, bo rezonatorem jest płyta drewniana, a nie stalowa z turbo-doładowaniem. Wszystko to znalazło się w pierwszej części Sonaty c-moll, która wystarczyłaby za cały koncert. W drugiej Bezuidenhout był bardziej przewidywalny, choć toczyła się wartko i bez westchnień, zaskoczenia natomiast wróciły w trzeciej. I po niej owacja.

Kristiana Bezuidenhouta można znaleźć m.in. na płytach Harmonia Mundi (Sonaty Mozarta) oraz Onyx, Atma Classique (Sonaty skrzypcowe Beethovena z Wiktorią Mułłową, pieśni). A jeśli ktoś we Wrocławiu (lub może się tu szybko przemieścić), można też znaleźć na dzisiejszym recitalu (13 września), bo rozsądnie od razu zaplanowano dwa. Z tym samym programem, w tym samym miejscu – niewielkiej sali (bo jednak nie może być wielka) urządzonej na dziedzińcu budynku Starej Giełdy przy pl. Solnym. Godz. 21.30. Nie do przegapienia.