Pięć dni we Wrocławiu minęło pod znakiem Mendelssohna, ale bynajmniej nie tylko o samego Mendelssohna chodzi. To oczywiście wielki kompozytor, na którego zawsze warto zwrócić uwagę – tym bardziej, że jego sztuka odznacza się najdoskonalszym połączeniem idei klasycznych z romantycznymi, jest więc w ten szczególny sposób całkowicie wyjątkowa. Jednak zakończona w niedzielę Akademia Mendelssohnowska miała jeszcze inny cel. Ten cykl festiwalowy skupiony jest na muzyce dawnej – i właśnie ku roli Mendelssohna w odkrywaniu muzyki dawniejszej, konkretnie muzyki Bacha, zwracał się program całości.
To faktycznie bardzo interesująca kwestia. Wbrew krążącym legendom Bach przed Mendelssohnem, który dokonał przełomowego wykonania Pasji wg św. Mateusza, wcale nie był nieznany i zapomniany. Jego muzyka żyła nie tylko w środowisku lipskim (koncerty w kościele św. Tomasza), czy berlińskim (gdzie miał oddanych miłośników na dworze, w kręgu księżnej Anny Amalii, oraz w Sing-Akademie), ale też choćby wiedeńskim (po swojej berlińskiej ambasadzie zaszczepił ją tam baron van Swieten, doprowadzając do kryzysu bachowskiego w twórczości Mozarta, na początku lat 1780., a następnie inspirując Beethovena). Wydania Wohltemperierte Klavier z początku XIX wieku odcisnęły piętno na muzyce fortepianowej doby romantyzmu – nie tylko na Mendelssohnie, co oczywiste w jego preludiach i fugach, ale choćby i na Chopinie (fug nie pisał, ale preludia jak najbardziej, a poza tym grał i studiował zbiór Lipskiego Kantora, który był mu bliższy nawet niż tak bliski Beethoven).
Miłość, jaką romantycy zapłonęli do Bacha, wiąże się zresztą z ich odkryciem mistycznego czaru dawnych wieków na wszelkich polach. Bach nie był aż tak odległy w czasie, ale choćby ze względu na kontrapunktyczność swojej muzyki należał zdecydowanie do muzyki „dawnej”, a nasycenia pierwiastkiem metafizycznym chyba nie trzeba u niego dowodzić. Dla muzyków łatwo więc stał się tym, czym dla literatów i aktorów Szekspir, a dla malarzy średniowiecze i prerafaelicki renesans.
Można powiedzieć, że wątek czytania Bacha przez romantyków zdominował artystycznie Akademię. I można dodać, że było to może najcenniejsze, co mogło się zdarzyć. Twórczość samego Mendelssohna jest obecna na estradach i właściwie sporo o niej wiemy, natomiast jego (i jego kolegów) sposób widzenia baroku jest zjawiskiem właściwie kompletnie zapomnianym, choć szalenie ważnym dla historii muzyki. Oraz, jak się okazało, także interesującym artystycznie, i to z naszego, współczesnego punktu widzenia. Zarazem w lekturze tej widać, jak skomplikowanym doświadczeniem były dla romantyków próby „oswajania” Bacha.
Takim całkowicie nieudanym eksperymentem okazała się aranżacja Suity wiolonczelowej C-dur dokonana przez Schumanna, którego prościutki akompaniament fortepianowy jedynie skutecznie zbanalizował utwór (choć samą intuicję być może Schumann miał dobrą – Suity wiolonczelowe wróciły do repertuaru dopiero w XX wieku, dzięki Pablo Casalsowi). Dla odmiany kompletnie zaskoczył Moscheles, proponując dopisanie wiolonczelowej kantyleny do preludiów z Wohltemperierte Klavier, całkowicie nowej wobec muzyki Bacha, którą potraktował jak akompaniament. Okazuje się, że nie jeden Gounod wpadł na ten pomysł (Ave Maria jest przecież dokomponowane na tej samej zasadzie do Preludium C-dur z I tomu) – a z pewnością nie miał pomysłów najbardziej zadziwiających: imaginacja Moschelesa potrafiła odfrunąć naprawdę daleko od charakteru oryginału.
Największym wydarzeniem było jednak wykonanie wielkiej Pasji wg św. Mateusza. Mendelssohn dostosował ją do współczesnych sobie warunków już w 1829 (i wówczas triumfalnie zadyrygował nią w berlińskiej Sing-Akademie, a następnie w paru innych miastach, m.in. we Wrocławiu), ostatecznej redakcji dokonując w 1841, kiedy to zbliżył się najbliżej oryginału – i tej właśnie wersji posłuchaliśmy na zakończenie Akademii. Wrocławską Orkiestrę Barokową oraz zespoły Kammerchor Dresden i Chór Kameralny NFM poprowadził Hans-Christoph Rademann, uznany specjalista od muzyki niemieckiego baroku. Wykonanie nie rozwiało wszystkich pytań interpretacyjnych, lecz czy jest to możliwe w wypadku pewnej stylistycznej hipotetycznej rekonstrukcji? Zwłaszcza istotne pozostają kwestie wokalne: czy śpiewać Bacha-Mendelssohna blisko dzisiejszej estetyki barokowo-oratoryjnej, czy też może zbliżyć się do Rossiniego i obowiązującego w I połowie XIX wieku belcanta? Można wszakże powiedzieć: tym lepiej, że pozostały wątpliwości – będzie po co wracać, gdyż wersja Mendelssohna ma pewne wyjątkowe zalety. I te dyrygent potrafił ukazać w sposób pamiętny – np. w chorale Wenn ich einmal soll scheiden, następującym po śmierci Chrystusa i zawieszonym w czasie na sposób wręcz mistyczny. Podobnie interesującym pomysłem były modyfikacje brzmieniowe, zwłaszcza w partii basso continuo, które granym przez dwie wiolonczele i kontrabas, z ciekawie złagodzonym brzmieniem w stosunku do oryginalnego klawesynu i ożywionym w stosunku do organów. Frapująco niekiedy brzmiały klarnety, a zwłaszcza emocjonalne smyczki.
Nie samym Bachem jednak Akademia Mendelssohnowska żyła. Pięknie w pierwszym, niezwykle ciepłym recitalu Rolfa Dieltiensa i Pieta Kuijkena wypadła II Sonata wiolonczelowa i Variations concertantes D-dur, później wspomnieć trzeba V Symfonię Reformacyjną, która zarazem przypominała o obchodzonej właśnie w tym roku rocznicy 500-lecia Reformacji (orkiestra symfoniczna NFM pod dyr. Rubena Gazariana), a nawet o… fragmentach Tria d-moll, dojrzale zagranych przez zespół kursantów (Hevelius Trio, w składzie Olga Nurkowska – skrzypce, Jakub Grzelachowski – wiolonczela, Marta Misztal – fortepian). Nie zabrakło i ważnej części twórczości Mendelssohna, jaką była jego muzyka wokalna – Chór NFM pod dyr. Agnieszki Franków-Żelazny wraz z kursantami jako koncertującymi solistami, przedstawił wybór motetów i psalmów. Na koniec nie sposób nie wspomnieć i o wykonaniu niezwykłego dzieła niezwiązanego bezpośrednio z Mendelssohnem, choć również cytującego chorał Bacha (kolejne przypomnienie o jubileuszu Reformacji): Linus Roth (w ramach wieczoru symfonicznego z Gazarianem) wykonał Koncert skrzypcowy Pamięci Anioła Albana Berga. Wydarzeniem jest każda prezentacja tego niecodziennego utworu, bardzo nieortodoksyjnie dwunastotonowego, za to prawdziwie ekspresjonistycznego – tym razem trzeba podkreślić, że wykonawcy potraktowali go bardzo lirycznie, co z jednej strony mogło rodzić niedosyt, z drugiej jednak przedstawiło konsekwentną i mówiącą coś szczególnego interpretację, co zawsze bezcenne. A czy nie po to właśnie słuchamy kolejnych wykonań znanych nam już utworów? A cóż dopiero ich nowych wersji – jak w wypadku Bacha à la Mendelssohn!
Archiwa tagu: Bach
Reaktywacja: Schiff w żelaźniaku
Data pokazuje dokładnie, że to ledwie niespełna dwa miesiące, ale mam wrażenie, że z pół roku blog był martwy. Wszystko z powodu paru cokolwiek absorbujących wydarzeń. Tyle dobrego, że niektóre efekty można oglądać np. tutaj, albo też – póki co – w Galerii Krakowskiej, gdzie stoją w formie wystawy. Choć nie sklepowej. Dlatego potem ruszą w wędrówkę po Polsce.
Czas więc na reaktywację. Na razie zostawię Józefa Hofmanna, który pochłaniał mnie przez wiele ostatnich tygodni (będą jeszcze okazje, by do niego wracać). Czeka także stosik płyt do recenzji, ale i one nie tak zaraz. Dlaczego? Bo wymagają przesłuchania. Czyli jeszcze kolejnej zwłoki, a tymczasem tematy same włażą w uszy.
Choć bowiem brakowało czasu na płyty, oczywiście jednak nie brakowało muzyki. Co było w menu? Właśnie… Czy Państwo również mają utwory, których słuchają często, czasem wręcz z obłędną regularnością, choć nigdy z płyt? Jest pewien zestaw, który wraca na koncertach, chcąc nie chcąc słucha się więc go w kółko – kilka pozycji, po które już nie trzeba i z reguły nie ma już siły sięgać w domu. Iście żelazny repertuar. Pewnie różni się zależnie od miasta, tym bardziej od kraju. Kiedyś był to zapewne Beethoven i Chopin, hic et nunc jest raczej Bach. Lata mijają, jak nie sięgałem na półkę, gdzie stoją obie Pasje. W tym roku na Misteriach Paschaliach posłuchałem Janowej, dyr. René Jacobs – wystarczy do następnego razu. Ręka odmawia współpracy, gdy ma uruchomić Mesjasza Haendla. Nie wiem też, kiedy po raz ostatni dla przyjemności włączałem Wariacje Goldbergowskie. Dla pracy owszem, ale dla przyjemności? Jakieś zamierzchłe, niepamiętne czasy. Wszystkie te dzieła w ciągu ostatnich miesięcy znowu pojawiły się jednak na estradzie. I wiem, że znowu wrócą.
Nie oznacza to, że mam coś przeciwko ich regularnym powrotom. Każde z nich jest jakimś szczytem ludzkiego geniuszu, więc niechaj brzmią, niech każdy ma szansę ich doświadczyć. Na żywo. Utrata świeżości dla jakiegoś krytyka zdaje się ceną niezbyt wygórowaną.
Po kolei więc, robiąc remanent pamięci: była Wielkanoc i festiwal Misteria Paschalia, był znakomity Parsifal w berlińskiej Staatsoper (o którym jeszcze będzie), byli nawet trzej pianiści. Najpierw (8 maja) Louis Lortie w Krakowie zagrał V Koncert Camille’a Saint-Saënsa, późnoromantyczny, z lekka orientalny fajerwerk zwany Koncertem egipskim – zagrał go bardzo akuratnie, raczej barwnie niż wirtuozowsko (była też Suita Alladin Carla Nielsena, bardzo błyskotliwa i atrakcyjna – a przynajmniej taka wydawała mi się do tej pory, bo krakowska orkiestra z dyrygentem Jean-Lukiem Tingaud usiłowała zmienić moją opinię o tej muzyce: kolega określił, że to „sylwestrowe” wykonanie; jeżeli, to już raczej noworoczne, tak z około 5 rano. W efekcie nie odważyłem się zostać na Szeherezadzie Rimskiego). No i były dwa recitale.
O pierwszym pisać nie będę: Aleksander Gawryluk grał na inauguracji naszego, „Tygodnikowego” festiwalu Copernicus, ku czci przypominanego przez nas Józefa Hofmanna; sam ten koncert organizowałem. Niech komentują inni.
W Katowicach natomiast (no bo gdzie indziej?), w niemal pełnej wielkiej sali, w minioną środę wystąpił András Schiff. Skoro od dawna wołam, że pianista ten powinien pojawiać się u nas częściej (w pewnej „stolicy kultury” oznacza to: po raz pierwszy), nie mogło i mnie tam zabraknąć. I zostałem wynagrodzony. Po wielkiej porcji Bacha, gdy już niespiesznie przebrzmiały śpiewne, precyzyjnie ustrukturyzowane masy Koncertu włoskiego i Uwertury francuskiej (czyli Partity h-moll BWV 831; wszędzie tu zwracał uwagę sposób użycia, a właściwie niemal braku użycia pedału, który łapał jedynie akcenty i gdy trzeba przytrzymywał harmonię), a także wyrafinowane konstrukcje Wariacji Goldbergowskich (a jakże, Wariacje nawet parę razy w roku!) – nie tyle grane, ile pięknie kaligrafowane na fortepianie, bardziej retoryczne niż taneczne, z subtelnie stosowanymi ozdobnikami, nadszedł bis. Zazdrościłem niegdyś Nowemu Jorkowi – przede wszystkim oczywiście tego, że zagrawszy tam Goldbergowskie (a wcześniej jeszcze Wariacje nt. Diabellego Beethovena!), Schiff jako bis zagrał całą Ariettę z Sonaty op. 111 Beethovena, ostatniej. Do tego momentu, bo w sali NOSPR-u otrzymaliśmy całą Sonatę op. 109. I nie przeszkodził pianiście ani jakiś dziwny pisk, włączający się w trakcie wolnych części, ani czyjeś 20-minutowe nieutulenie w kaszlu – wysłuchaliśmy interpretacji o najwyższej koncentracji skupienia i refleksji, jakby sama esencja tego utworu stanęła przed nami w pięknej brzmieniowej szacie. Nie tyle wykonanie Sonaty, ile wprowadzenie w tajemnicę, szczegółowe i znowu niespieszne, ale wnikliwe i retoryczne – retoryką płynącą ze zrozumienia każdego elementu konstrukcji. Narastające tematy, wielowarstwowość – wczytanie się w głosy na wszystkich poziomach narracji, ale zarazem dyscyplina części I, część II zaskakująca raczej monumentalizmem (zamiast szybkością) i kontrastową budową (szeptane piana i granitowe forte), logiczny dialog kolejnych sekcji, rysowany precyzyjną artykulacją. Wreszcie niezwykła głębia i bogactwo wariacji w części III – już sam temat, podany niby prosto w swej 3- i 4-głosowej fakturze, ale w repetycji odmieniony i wzbogacony o przeniesienie melodii z sopranu do tenoru. Wariacje z jednej strony łagodnie między sobą skontrastowane, ale zarazem idealnie wyważone – logiczne odmiany muzycznej mądrości, głoszonej wielogłosowością Beethovenowskiej muzyki. Rzecz jeszcze dojrzalsza i z pewnością bardziej refleksyjna – czyli mówiąca więcej i spokojniej – niż znane nagranie na płytach ECM.
Dodajmy, że pianista bardzo miło mówił potem o Krakowie – zna go jako piękne miasto. W którym jednak nigdy nie miał okazji zagrać.
Musicarius – Incompleta. Piękno braku
Po pierwsze – świetny pomysł. Zebranie utworów niedokończonych, ostatnich dzieł wielkich mistrzów, którym zabrakło sił do domknięcia kompozycji – a mimo to żadnemu torso nie brakuje niczego, bu budzić fascynację. Ba, może nawet właśnie przez tę wyjątkową szczątkowość jeszcze się ona wzmaga, jakby ułomność okazywała się szczególną ozdobą. Bo też czemu miałoby tak nie być?
Płyta Incompleta, wydana w ubiegłym roku przez czwórkę muzyków grających na instrumentach dawnych i tworzących kwartet smyczkowy Musicarius (Mikołaj Zgółka, Radosław Kamieniarz, Piotr Chrupek i Bartosz Kokosza), gromadzi muzykę z XVIII i początku XIX wieku. Wędrówka przez style, od baroku – oczywiście Kunst der Fuge Bacha, jeden z dwóch najsłynniejszych niedokończonych utworów w dziejach – przez późny klasycyzm Haydna i Boccheriniego, po romantyzm Mendelssohna. Fugi Bacha służą tu za ogniwa łańcucha, raz oddzielające, raz łączące pozostałe kompozycje. Czasami może z pewną szkodą dla tych ostatnich, bo po pierwszym Kontrapunkcie Andante grazioso Kwartetu op. 103 Haydna rozpoczyna się zdecydowanie zbyt łagodnie i spokojnie – trudno skupić na nim uwagę. Zupełnie inaczej będzie już jednak z Boccherinim, zawsze piszącym z energią i polotem: nie opuściły go one nawet w tragicznym ostatnim okresie jego życia, gdy popularny i uwielbiany niegdyś twórca doświadczył całkowitej samotności i zapomnienia. Po kolejnym, ruchliwym tym razem Bachu (Kontrapunkt 9.), dochodzimy do jak zawsze znakomitego Mendelssohna – Tema con variazioni i Scherzo op. 81. Na koniec – bo jak inaczej? – ostatni, urwany Kontrapunkt 19. Ze swoją tajemnicą – w jaki sposób Bach rozwinąłby i dokończył tę skomplikowaną fugę? Nie wierzę żadnej próbie dokończenia, nie wierzę, że „wiemy, jak miałaby wyglądać”. Nie wiemy, bo żaden muzykolog nie jest Bachem. Nie wystarcza znać Bacha na wylot, by umieć tworzyć tak jak on. Zwłaszcza jeśli akurat bawił się w eksperymenty. Ostatnia fuga ze Sztuki fugi jest i pozostanie niedokończona. Na otarcie łzy (jednej, bo przecież Bach nie robi się nagle sentymentalny) otrzymamy chorał „Wenn wir in hoechsten Noethen”.
Po drugie – jakość wykonania. Od razu ujmująca w Bachu, którego polifonia podana jest z ogromnym wyczuciem, w sposób nieprzerysowany i nie oschły, naturalnie melodyjny. Wrażliwość niekiedy prowadząca do ekstremum, gdy instrumenty zdają się milknąć w pianissimo. Może też jednak właśnie ta zaleta osłabia działanie łagodnego Haydna, może tu akurat przydałby się bardziej wyrazisty rysunek, podkreślający tematy – zwłaszcza w kontekście imponującej muzycznej architektury Bacha, której zmuszona jest przeciwstawić się kojąca mądrość lekko uśmiechniętego starca.
Nie budzi podobnych wątpliwości muzyka bardziej dynamiczna, czyli Boccherini, popisowy jak należy (często sięgam po kameralistykę Boccheriniego i stale zadziwia mnie, jak niesamowicie błyskotliwy był to kompozytor!) oraz intrygujący, nasycony Mendelssohn. W każdym kolejnym utworze kwartet sprawdza się znakomicie, ze swą dyscypliną i zrównoważonym brzmieniem, osadzonym na wyraźnej podstawie wiolonczeli (to często zaniedbywany element, który odbiera kameralistyce dynamikę i możliwości formotwórcze). Muzycy, nie bojąc się indywidualnie wyśpiewywać swych partii, nigdy nie zapominają o tym, że wspólnie tworzą jeden organizm. Subtelność i wrażliwość to jedno, ale gdy trzeba, w wariacjach Mendelssohna nie brakuje kontrastów, a w Boccherinim szybkości, barw i radości – prawdziwie wirtuozowskiej zabawy świetną muzyką.
Płytę wydało wydawnictwo RecArt.
Misteria Paschalia: Café Zimmermann i Le Cercle de l’Harmonie
Przede wszystkim dobrze się stało, że kolejność koncertów nie została dopasowana do świątecznych dni. „La Resurrezione” Haendla powinna przecież zabrzmieć w niedzielę, a koncerty i bardziej uniwersalne tematycznie kantaty Bacha – w poniedziałek. Szczęśliwie stało się na odwrót, dzięki czemu przełknęliśmy w niedzielę niespodziewanie cierpką pigułkę, ale zostaliśmy po festiwalu ze smakiem poniedziałku.
O zespole Café Zimmermann, który wystąpił w niedzielę, raczej krótko, bo szkoda słów i czasu. Przyznam się, że zawsze dziwiło mnie powodzenie tego ansamblu, który od kilkunastu lat gra Bacha w stylu włoskim (co samo w sobie ciekawe!), przede wszystkim jednak pokazując, jak słabiutki był z Bacha Vivaldi (no, nie zawsze: w częściach wolnych Bach jako Vivaldi okazuje się niekiedy świetny). Toteż przecierałem uszy na koncercie, gdy z wątpliwej, ale przecież zadzierzystości, z którą dotąd zespół dawał się utożsamiać, zrobił się rozpaćkany letni budyń (Koncerty skrzypcowe, smyczki w kantatach, nawet w recytatywie „Wie jammern mich doch” z BWV 170). Upadku tego akurat rodzaju, przy okazji którego skrzypkowie przelatywali przez dowolną ilość „sąsiadów”, kompletnie się nie spodziewałem. Sytuację ratował bezpretensjonalny śpiewak, alt Damien Guillon – byłoby wszakże ciekawiej, gdyby przejmował się śpiewanym tekstem, nie tylko ładną emisją. Do ogólnego wrażenia deserem był pośpiech, z jakim muzycy rzucili się do grania bisów (bo przecież sukces mierzy się ilością bisów, nieprawdaż?). Po chwili aż strach było choćby grzecznościowo klaskać, skoro Pablo Valetti zagroził powtarzaniem programu.
Przy końcówce Misteriów Paschaliów (z której opisem spóźniam się tak, jak spóźniałem się na sam festiwal…) nie będę się zastanawiał, czy „La Resurrezione” Haendla wypadło ciekawiej niż przed czterema laty (teraz dyrygował René Jacobs, wówczas – Antonini), choćby dlatego, że nie pamiętam szczegółów tamtego koncertu. Ważniejsze chyba, że wizja Jacobsa – a z jego wizjami miewam pewne problemy, choć nigdy nie są obojętne – tym razem przypadła mi do gustu. Rzecz wydała się plastyczna i logiczna, zwłaszcza podobało mi się skupienie na recytatywach i wyciągnięciu z nich esencji treści (dramaturgia, prozodia). Recytatywy są wciąż niedocenianym elementem muzyki XVII i zwłaszcza XVIII wieku – zbyt łatwo przelatuje się przez nie, by dobić do efektownej przystani arii, a tymczasem to one przecież pchają naprzód akcję – i kompozytorzy często bynajmniej ich nie zaniedbywali. Niekiedy mam nawet wrażenie, że o ile arie bywały schematyczne, to wymagające mniej pisaniny recytatywy bywały lepiej dopracowane (a może lepiej dopracowana była ich konwencja? – w gruncie rzeczy na jedno wychodzi). Tymczasem w finałowym dziele Haendla arie, co może niecodzienne, zdawały się w tym układzie nieść mniejsze emocje, a w każdym razie zmalało ich znaczenie.
Mniejsza efektowność mogła być zresztą wynikiem zmian obsadowych. Przede wszystkim rozchorowała się Sonia Prina, która miała śpiewać partię Marii, matki Kleofasa, a ponieważ jest niezastąpiona, to nikt nie był w stanie udźwignąć oczekiwań, jakie mieliśmy na ten wieczór. Szkoda, bo Wiebke Lehmkuhl, która podjęła się zastępstwa, zabłysła altem wyjątkowej urody, mocnym, ciepłym i swobodnym w niższych rejestrach, prowadzonym w naturalnym cantabile, a znakomicie przeżywając swą rolę, jak dla mnie właściwie pod każdym względem górowała nad mało wyrazistą Marią Magdaleną, którą skądinąd ładnie śpiewała Sophie Karthäuser (może zbyt wysokie miałem oczekiwania, pamiętając jej udaną Paminę). Dźwięczny głosik Sunhae Im pasował mi do roli anioła, który pierw przekomarza się z diabłem, zanim wspierany niebiańskim puzonem obwieści dwóm tutaj Mariom nowinę o zmartwychwstaniu pańskim, świetnie natomiast wypadł basowy diabeł, Johannes Weisser, o imponującym głosie i nie mniej imponującym teatralnym demonizmie. O ile można o tym ostatnim mówić w wypadku oratorium Haendla. Bis – efektowny końcowy chór (oczywiście siłami solistów, ewidentnie ucieszonych sukcesem), tym razem był przyjemnością.