Nowa płyta Emila Gilelsa? Przypada właśnie stulecie jego urodzin, ale nowy krążek 31 lat po śmierci to jednak ciekawostka. Kawał wybitnej pianistyki, zachwyty można mnożyć, ale najciekawsze jest to, że ta płyta w ogóle się pojawiła. I nie byle gdzie, lecz w katalogu Deutsche Grammophon, czyli jednego z „majorsów”.
Widząc zapowiedź od razu zacząłem się zastanawiać – dlaczego akurat ten spośród setek nagranych recitali Gilelsa, spośród tysięcy nagranych i leżących w różnych archiwach recitali wielkich pianistów przeszłości? Gdy włożyłem krążek do odtwarzacza zdziwienie podskoczyło jeszcze o parę stopni. Znam ten sposób nagrywania: nie ma wątpliwości, to nie żadne archiwum radiowe czy efekt wciśnięcia w trakcie koncertu czerwonego guzika w reżyserce. To nagranie z sali. Jak na 1964 r. naprawdę bardzo dobre i świetnie zremasterowane, ale nie ma wątpliwości: nagranie wykonane techniką piracką. I faktycznie na tylnej okładce u samej góry pojawia się elegancko brzmiący anons: „To zarejestrowane na żywo nagranie zostało zrobione dla prywatnych celów ale z pomocą profesjonalnego sprzętu.” I do tego marketingowe chwalenie się: „Z wyjątkiem jednego utworu recital wcześniej nie był dostępny i obecnie publikowany jest po raz pierwszy.” (podkreślenie oryginalne).
Jasne, że nie był dostępny. Tylko drobny procent nagrań prywatnych, zwanych pirackimi, trafiał na płyty, zazwyczaj pokątnych wytwórni, niekiedy firm-krzaków, niekiedy większych i stałych, ale działających w krajach, gdzie przestrzeganie praw autorskich odznaczało się pewną, powiedzmy, elastycznością (w Europie mekką były kiedyś Włochy). Biznes zresztą padł pierwszą ofiarą kryzysu branży i rozwoju internetu – to nie była wcale szczególnie opłacalna działalność, a raczej pasjonacka. Ale skąd Deutsche Grammophon? Szukam w głowie podobnego przypadku – może skleroza doskwiera, ale trudno sobie przypomnieć sytuację w pełni analogiczną. Bo przecież wydany kiedyś przez Sony zbiór nagrań Williama Kapella z jego ostatniego tournée to nie to samo. Tam mieliśmy do czynienia z zapisami o wartości zabytku i rzadkiego dokumentu, zresztą prywatnymi nagraniami oficjalnych transmisji radiowych. Tym bardziej nie można nawiązywać do publikacji przez EMI całego zbioru profesjonalnych, archiwalnych nagrań Sergiu Celibidache z Monachium – choć dyrygent kategorycznie odrzucał wydawanie płyt, ostatecznie, gdy zmarł, nie mógł się mu odpowiednio przeciwstawić, i spadkobiercy zrobili z nich użytek. Zresztą słuszny, należę do grona osób nieskończenie im za to wdzięcznych. Ale jednak były to oficjalne nagrania, udostępnione przez spadkobierców.
Tu mamy sytuację znacznie mniej jasną – jakoś słabo odżegnującą się od klasycznego „piractwa”: w środku wyjaśniono, że prawa udostępnił były uczeń Gilelsa (pada nazwisko, ale nie o nie w tej chwili chodzi), założyciel fundacji i festiwalu jego imienia… co odwraca uwagę od pytania, wedle jakich praw zrobione zostało nagranie oraz czy założyciel fundacji, mimo imienia i bycia uczniem, faktycznie miał co udostępniać (poza samym nagraniem). Bycie wyznawcą nie czyni przecież posiadaczem jakichkolwiek praw, o czym nader łatwo się zapomina (najgorsze, że nie tylko w muzyce).
Żeby było jasne, bezmiernie wdzięczny jestem również owemu panu oraz wydawnictwu Deutsche Grammophon, gdyż choć znam dziesiątki godzin w oficjalnych i nieoficjalnych nagraniach Emila Gilelsa, każda kolejna zawsze jest mile widziana. Zwłaszcza, gdy zawiera tak ciekawy repertuar, z rzadkimi Wariacjami Chopina na temat „La ci darem la mano”. W 1964 r. pianista był w dobrej formie; Sonata Waldsteinowska Beethovena, później wspaniale zarejestrowana w studio, tu czaruje swobodnym oddechem poezji (choć nie wystrzega się spotykanych u Gilelsa potknięć), mała III Sonata Prokofiewa wciąga kapryśnymi kontrastami budowanymi w atmosferze sarkazmu, energią i precyzją myśli daleko wyprzedzając to, co można usłyszeć zazwyczaj (np. parę lat temu u Daniiła Trifonowa). Zwiewnie lekko, ale zarazem ostro rysowane Images Debussy’ego i Alborada del gracioso Ravela, wreszcie wśród bisów dramatyczny wręcz Taniec rosyjski Strawińskiego z Pietruszki (choć wbrew opisowi w książeczce, jeśli ktoś chce posłuchać romantycznej rosyjskości w tej muzyce, niech raczej sięgnie do Cherkasskiego na płytach Nimbus). Błyskotliwa i poetycka płyta, wyjątkowa we współczesnym katalogu wielkiej wytwórni, bo przypominająca jak wspaniale, bogato, wyraziście, a przy tym niewiarygodnie lekko można grać na fortepianie.
Więc płyta frapująca, choć nie bez skazy. Pytanie, które się nasuwa, to czy pójdą za nią kolejne? Każdy z wielkich artystów XX wieku ma mnóstwo nagranych występów – i bardzo często są to rejestracja, w których przechowały się większe skarby, niż na oficjalnych, komercyjnych płytach. Byłoby wspaniale, gdyby wreszcie udało się przełamać tabu i zrozumieć, że tzw. piraci są największymi przyjaciółmi artystów. To właśnie dzięki „piratom” mają szansę być pamiętani znacznie lepiej, niż sugerowałyby to często ich oficjalnie zapisane produkcje – a niektórzy pamiętani w ogóle. I nie dotyczy to tylko Gilelsa.
„Cel uświęca środki”, a wina ulega przedawnieniu. Korzystając z tego, wydawcy pirackich dzieł umywają ręce , nie zdejmując nawet białych rękawiczek od haniebnego procederu piractwa, anonsując swoją działalność na nim opartą jako misję. „Misję specjalną”, ale w pełni usłużną sztuce przez duże SZszszszsz….sza. Można rozpędzić się w przypuszczenie, iż managerowie artystów winni dbać o jakość sprzętu pirackiego i patronować niektórym – zwyczajowo zwalczanym – procedurom słuchalności. W wypadku tej płyty występek zyskuje ułaskawienie z wysokości naszej wdzięczności i zmianę optyki wobec działalności, bądź co bądź, nielegalnej. (tutaj dookreślę nieco mój obszar zainteresowań – poza muzycznym, z całą jego hegemonią nad innymi – ostatnio zaczytuję się w poglądach Frederica Bastiata i przy okazji badam możliwości „własności intelektualnej”, a zwłaszcza jej nieoczywistego oblicza).Nie bez znaczenia pozostaje fakt, o którym wspominam na początku – minęło wiele czasu, artysta nie był pozbawiony wynagrodzenia z tytułu przychodu, każdy zapłacił za bilet, a Seattle należny podatek . Więc piractwo z artykułu jest w skutkach czymś zgoła zupełnie innym, niż współczesna aktywność na biegunie przeciwległym szanowaniu praw autorskich, pozbawione jakiejkolwiek szlachetności. Prawdziwy szacunek dla twórców i wykonawców twórczości nie ma nic wspólnego z stereotypowym piractwem całkowicie go pozbawionym. Widać to po skutkach. Efekt, jaki przyniosło w płycie Gilelsa chętnie ocenię, wielce zachęcona audiofilskim wpisem, za który – choć dopiero, to jednak przede wszystkim – serdecznie dziękuję.
Dziękuję za głos, choć mam wrażenie, że Pani również odczuwa pewną ambiwalencję procederu… Chyba że ironia?
Piractwo to worek, do którego wrzuca się bardzo różną działalność, a dzisiaj zazwyczaj określa ono chamską kradzież dzieł, albo w postaci de facto uprawiania paserstwa (jak znany portal słusznie mieniący się nazwą gryzonia), albo bezpośredniego ściągania ich z różnych internetowych źródeł, niezależnych od właścicieli praw i rachunków na wszystkie koszty, jakie trzeba było ponieść, by dzieło wyprodukować. W wypadku tzw. pirackiego nagrania koncertu mówimy jednak o czymś zupełnie innym – nie tylko dlatego, że artysta otrzymał honorarium za występ, ale i dlatego, że zasadnicza większość tych rejestracji powstała faktycznie dla celów prywatnych i przez długie lata często w ogóle nie była udostępniana, lub wyłącznie gronu znajomych. Niewielki procent z tych nagrań trafił na płyty, które z kolei, w niewielkich nakładach, często miały status klubowych (z różnych względów)… Komercyjne też powstawały, jasne, ale jednak sporadycznie bywał to biznes, na którym można się było „dorobić”. Zwłaszcza jeśli mówimy o muzyce klasycznej, to mieliśmy do czynienia z bardzo wąską grupą odbiorczą.
Od lat już zresztą biznes ten nie istnieje, jeśli Internet i youtube coś zniszczył, to przede wszystkim właśnie to. Przez co znowu funkcjonowanie „piracko” robionych na koncertach nagrań wróciło do swoich korzeni, bo znowu krążą one pomiędzy znajomymi – tylko komunikacja się usprawniła. Trzeba dodać, że ludzie ci i tak są najlepszymi klientami oficjalnych firm płytowych i kas biletowych, bo jako kolekcjonerzy zazwyczaj chcą śledzić, znać i mieć wszystko. I stąd osławione ich „piractwo”. Dzięki którego różnym odmianom (bo w sumie należałoby tak też nazwać nagrywanie radiowych transmisji) – patrząc sto lat wstecz – mamy ogromną część najcenniejszych nagrań, które kształtują obraz bardzo wielu artystów. Wystarczy wziąć Hofmanna, o którym pisałem – choćby oba Koncerty Chopina to prywatne rejestracje transmisji. Nawet nagranie recitalu w Casimir Hall, choć zamówione przez żonę pianisty, było piractwem – on sam nie wiedział, że jest rejestrowany. Gdyby więc nie różnego rodzaju „piractwo” nie mielibyśmy całej masy najważniejszych interpretacji w historii.
Nie podkreśliłem dostatecznie, że w wypadku tej płyty Gilelsa nie wiemy do końca, jak było. Może ów właściciel nagrania dokonał go na prośbę artysty? Czy wtedy to jest piractwo? Może być: przepisy w Stanach stanowią często, że prawo do robienia nagrania w sali mają tylko zatrudnieni w niej dźwiękowcy. Trzeba im za to zapłacić, a oni wcisną ten guzik. Przez co będą mieli też część praw. Wywalczyły to związki zawodowe. Z drugiej strony, czy artysta nie ma prawa do zarejestrowania dla siebie swojego dzieła? Czy to dzieło nagrane jest już innym dziełem, niż to, które sprzedaje organizatorom koncertu? Pytania się mnożą. W tym konkretnym wypadku może być tak, że właściciel nagrania posiadał komplet praw, bo udostępnił mu za życia pianista a i z salą wszystko było załatwione.
Oczywiście, najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli ustrzec się w takich kwestiach paranoi. Tylko że jej granica dla każdej strony leży gdzie indziej…