Moja znajomość z pianistyką Daniiła Trifonowa rozpoczęła się od zgrzytu. Na Konkursie Chopinowskim AD 2010 pojawił się młodzieniec o lotności dawno niewidzianej, o śpiewnej subtelności kojarzącej się nieledwie ze Schnablem, czyli przywołującej wielkiego ducha szkoły Leszetyckiego – rzecz niespotykana od dziesięcioleci. W pewnym sensie – zjawisko. A jednocześnie artysta niezrównoważony, często powierzchowny, ale co najgorsze, w ogóle nie przejmujący się elementarną logiką utworu. Pamiętam jego nagłe zrywy, nieuzasadnione przyspieszenia – galopady, do których porywał się z nagła użądlony, zostawiając słuchaczy i sens muzyki daleko z tyłu.
Słuchałem więc go wówczas z duszą na ramieniu. Dawno nie miałem podobnie skrajnych wrażeń: z jednej strony zaskakujące umiejętności, z drugiej – fizjologiczny lęk przed tym, co w każdej chwili może się wydarzyć. Powiedzieć, że dyskomfort, to nic nie powiedzieć.
Dodatkową specyfiką była wybitna praworęczność pianisty. Lewa właściwie była nieobecna, co potwierdziło mi się na żywo w Krakowie. W wielkiej Sonacie B-dur Schuberta (nr 21, ostatniej) – swoistym misterium – łączyła się więc lotność z parodią. Tym razem nie było zrywów, ale gdy głosy wymieniały się między sobą, pięknie wyśpiewany temat w prawej ręce – przechodząc do lewej – nagle znikał, zamiast niego pojawiały się natomiast rozłożone akordy akompaniamentu. Po czym wracał, gdy znów podejmowała go prawa ręka. Trzeba specjalnego talentu, by tak konsekwentnie prezentować się od jednej strony. Ekstrema prawicowości.
Mijały lata, w międzyczasie młodzieniec wygrał Konkursy w Tel Awiwie i Czajkowskiego w Moskwie – i rozpoczął pełnoskalową międzynarodową karierę. Dojrzewał, wyrastając ze swoich wczesnych 20 lat, ale i tak złapałem się za głowę, gdy zobaczyłem program, jaki grał ze trzy lata temu: Bach (Fantazja i fuga organowa g-moll, BWV 542), Sonata op. 111 Beethovena (ostatnia) oraz komplet Etiud transcendentalnych Liszta. Skrajnie poważny i skrajnie wymagający repertuar – nie tylko pod względem technicznym! Po czym powtórnie chwyciłem się za łepetynę, tym razem z niedowierzania, gdy usłyszałem występy. Były to jedne z najciekawszych, chwytających głębię tej muzyki kreacji, jakie – w moim odczuciu – pojawiły się od kilkudziesięciu lat. Wyjątkowe. Znów przypomniał się Schnabel, choć Trifonow był bardziej kanciasty – ale miało to swój urok, sens konstrukcyjny. Gdyż tym razem pojawiła się konstrukcja. Lewa ręka już nigdzie nie umykała, była tam, gdzie jej miejsce. Imponujące.
Etiudy Liszta zostały też prędko nagrane dla Deutsche Grammophon (płyta Transcendental – dziwny tytuł, ale tym razem transcendencja faktycznie przekroczyła samą technikę, jak sugerował Liszt). Ostatnio natomiast pojawiły się dwie kolejne płyty Trifonowa. W obu – wciąż poszukuje siebie. Trochę dawnego, trochę nowego. I trochę wokół repertuaru, który jest głównym tematem każdego krążka. Pierwszą są Koncerty Chopina w zmienionej orkiestracji oraz kilka utworów Chopinem inspirowanych (nie brak rarytasów), drugą – popularny Kwintet Pstrąg i trzy drobniejsze utwory Schuberta. Trifonow jest tu już gwiazdą, czego nie omieszka nam powiedzieć okładka płyty Schubertowskiej. Dość rzucić okiem: leży niczym wielobarwny ptak zawsze efektowna Anne-Sophie Mutter, gwiazda numer 1, siedzi romantyczny Trifonow, a reszta kameralistów – teoretycznie równoprawnych uczestników – ubrana na czarno stoi z tyłu. Wszystko jasne.
Gwiazdą jest także w Chopinie, gdzie miejsca przy klawiaturze ustąpił mu Michaił Pletniow, stając za pulpitem dyrygenckim. Pletniow poprowadził Mahler Chamber Orchestra we własnych orkiestracjach Koncertów Chopina – nie jest to tak obrazoburcze, jak się niektórym wydaje, bo tradycja takich opracowań jest długa i dotknęła nie tylko największych dyrygentów i pianistów, ale także parę największych kreacji tych dzieł. Nie przeszkodziła więc np. Samsonowi François, ale już Szell dyrygujący iście brahmsowską orkiestrą w nagraniu live Guiomar Novaes – choć oboje są fenomenalni – cokolwiek bawi. Pletniow stanął gdzieś bliżej Czajkowskiego albo Rachmaninowa, rossiniowska orkiestra Chopina została dociążona i pławi się w sosie, jednak słuchałoby się tego nawet z zaciekawieniem (np. początek II Koncertu f-moll w łagodnej kantylenie drewna, druga część tego Koncertu wydaje mi się też najbardziej urokliwym fragmentem z obu)… gdyby tylko dyrygent tchnął w muzykę więcej życia. Choćby w tempach. Potrafi jednak zaskoczyć. I nie tylko tym, jak bardzo wolno jest grane, ale i tym, jak dodatkowo jeszcze potrafi zwolnić. Maestoso prawdziwie rosyjskie, stojąca woda w stawie, choć czasem chlupnie rybka, a i promyk światła ładnie się odbije. Tylko trudno uciec od pytania: po co? Może dla honorariów za aranżację?
Potwierdza się więc, że zdecydowanie wolę Pletniowa przy klawiaturze, niż za pulpitem dyrygenta. Tym razem jednak bohaterem jest Trifonow. Lekki i na ile się da w tych tempach zwinny, śpiewny – wszystkie atuty, którymi uwodził już dawniej, choć jednocześnie trochę przywiędłe, czy to z powodu ciężaru orkiestry, czy monotonii wynikłej ze ślamazarnego tempa. Także w Koncercie e-moll, który przecież grał w Warszawie – co znaleźć można na płycie NIFC (niebieska seria, kronika Konkursu 2010).
Siłą rzeczy więc właściwą atrakcją nowej płyty stały się inne utwory: wdzięczne Wariacje B-dur na temat Là ci darem la mano, które pod palcami Trifonowa zyskują tyleż błyskotliwości, co i melancholii (ach, ten wczesny, młodzieńczy romantyzm – to przecież pierwsze dzieło Chopina, które zdobyło uznanie!) – choć jednocześnie znowu jakoś dominuje w nich praworęczność i jakby intuicyjna powierzchowność, roziskrzone Rondo C-dur na dwa fortepiany (z Sergiejem Babajanem, też dobrym pianistą), a także curiosa – Wariacje na temat Chopina Frederica Mompou, Czajkowskiego Un poco di Chopin, a zwłaszcza urodziwa etiuda Griega (Hommage à Chopin) i Nokturn Barbera. Te przywoływania Chopina – jak mówi tytuł płyty – są jej największym atutem. Do niektórych chce się wracać.
Bezsprzecznie ciekawa jest natomiast płyta Schubertowska.
Po pierwsze: świeżość, entuzjastyczna spontaniczność. Niewymuszona? Zawahałem się przy tym słowie. Założenia estetyczne nie są niewymuszone, są narzucone. Ale na pewno z przekonaniem. Czuć, że całość rozwija się wedle jakiejś koncepcji – a prym wiedzie dynamiczna Mutter. Przede wszystkim więc objawia się w brzmieniu smyczków: historyzującym, bo umiarkowanie dozującym wibrato, z gwałtownymi sforzatami. Głębokie spojrzenie wstecz, w kierunku metod HIP, nie daje jednak wrażenia wykonania muzealnego, tylko wyjątkowo nowoczesnego. Ta rytmiczność, lekkość, klarowność, kontrastowość forte-piano, ta pseudoarchaizowana ale piękna barwa (niewibrowane „zawodzenie”, incydentalne, przejmujące glissanda…), no i wreszcie żwawe tempa – to najlepsze, co dzisiejsi muzycy mają do zaproponowania. Lecz nie jest to Pstrąg w klimacie „wiedeńskim”, romantycznym albo melancholijnym. To Pstrąg w stylu fun. Wypieczony, z dobrym winem. Musującym. Kto chce szukać innych, niech odgrzebie Curzona i Boskovskiego.
Gdzie tu miejsce na pianistę? Zdaje się, że go niewiele. Trifonow gra bardzo wrażliwie, melodycznie dialogując ze smyczkami, ale jest też dziwnie nieśmiały. Są miejsca, w których chciałoby się, by był bardziej obecny. To nie on narzuca strukturę – co jest poniekąd rolą fortepianu. Rodzi się ona jednak ze współpracy między muzykami, czyli mimo wszystko nie ma czego się czepiać. A pianista tak subtelny, że aż znika? Może dlatego w tym nagraniu zastąpił stałego partnera skrzypaczki, Lamberta Orkisa? Ten wybitny kameralista – choć jego kariera zawieszona jest na smyczku Anny Zofii – raczej na pewno byłby nie tylko widoczny, ale i słyszalny.
Program dopełnia piękny fragment – Trio Es-dur Notturno, D. 897 – oraz niewytłumaczalne tu „bisy”: Ständchen (Serenada) i Ave Maria, w wersji na skrzypce i fortepian. Kicz jednak nie musi popsuć znakomitych wrażeń – byle zawczasu odpowiednio użyć przycisku „stop”.