Dramat muzyczny Wagnera to zarazem hipnotyzująca potęga, jak i liryczna ekstaza. Wszystko w formie skrajnej: uderzającej, wyrafinowanej, przechromatyzowanej. Czasem też groza, a z rzadka nawet humor (nieoczekiwanie?), ale te znajdziemy raczej w pozostałych częściach tetralogii, w Zygfrydzie i Zmierzchu bogów, albo też we wstępie – Złocie Renu. Teraz natomiast zatrzymam się na Walkirii, która przyfrunęła do mnie w formie płyty DVD. Wysłana wprawdzie nie znad Renu, lecz znad Dunaju.
Architektura cwału, cwał architektury
Jak może Państwo zauważyli, chętnie bywam ostatnio w sali im. Bartóka, w budapesztańskim centrum Müpa, gdzie w czerwcu zatrzymałem się na dłużej, uczestnicząc w festiwalu Budapest Wagner Days (pisałem o tym wraz z Dorotą Kozińską w tekście Nowy kurs Złota Renu). Dni Wagnerowskie są rodzajem odpowiedzi na Bayreuth, z jego tradycją i cokolwiek dziwną ucieczką od tejże (z czego słynie ostatnio wagnerowska mekka). A odpowiedź tę daje wybitny dyrygent Adam Fischer, w najlepszym, węgierskim stylu. W roku ubiegłym po raz kolejny wystawiany był cały Pierścień Nibelunga (niestety, nie dojechałem na Złoto Renu) oraz Parsifal i Rienzi. W tym roku cieszę się na Tristana.
Walkiria, która została opublikowana na DVD, to fragment tej samej realizacji Pierścienia, którą miałem okazję oglądać, ale zarejestrowana została rok wcześniej – 17 czerwca 2016. Po raz ostatni w dziele Wagnera wystąpił tu Johan Botha, jeden z najświetniejszych wagnerowskich głosów naszych czasów. I – od razu trzeba powiedzieć – nic nie wskazywało, że zabraknie go już trzy miesiące później (zmarł na raka we wrześniu). Partia Siegmunda (bohatera Walkirii) nie jest wprawdzie równie ciężka, jak Siegfrieda (występującego w dalszych częściach), ale jasny głos heldentenora lśni tu pełnym blaskiem – nawet w tak popisowym fragmencie, jak „Välse, Välse!” (jeżeli Państwo to znają, to pamiętają – ale zawsze warto wrócić! W wypadku Bothy nie mamy rzecz jasna do czynienia ani z Lorentzem, ani tym bardziej Melchiorem, ale i głosowo, i muzycznie był bardzo dobry). Pod względem wokalnym – muszę przyznać – dobrze się stało, że nagrano spektakl z 2016, a nie 2017, gdyż jest tu kilka znakomitych kreacji, których nie udało się powtórzyć rok później. Godnymi partnerami dla Bothy, byli bowiem pozostali protagoniści: mnie najbardziej przypadła do gustu para Wotan (Johan Reuter) i Brunhilda (Evelyn Herlitzius), ale też nie ma co czepiać się Anji Kampe (jako Sieglinda) – słabiej natomiast, choć wciąż przekonująco, wypadł weteran Walter Fink (jako Hunding). Jasne, że absolutnie nie wolno porównywać tej obsady z solistami śpiewającymi niegdyś np. pod batutą Clemensa Kraussa (pomijając nawet same walory głosu, ileż emocjonalnych niuansów ukazywał w roli Wotana Hotter, żegnając się z ukochaną córką!), ale w Budapeszcie usłyszeć można było dostępne dzisiaj szczyty. I Wotan – we wspomnianej scenie pożegnania – wciąż pozostawał wzruszający.
Do dawnych nagrań łatwiej natomiast przyłożyć orkiestrę – z tym, że nie do wzmiankowanego Kraussa, ani też do wielu innych Niemców, a do wielkich Węgrów. Wiem, że tchnie to stereotypem, ale obaj Fischerowie, i sławny Ivan, i nieco mniej sławny, ale również słusznie noszony na rękach nie tylko w wiedeńskiej Staatsoper Adam – przy tym jeden z najświetniejszych wagnerzystów – ewidentnie należą do szkoły węgierskiej: z jej formalną doskonałością (nie waham się użyć tego słowa!), jej architektonizmem, odmierzaniem temperatury (nawet, jeżeli gorąca jak rzadko, pozostaje pod kontrolą), wreszcie jej orkiestrowym mistrzostwem. Z tym ostatnim w tym wypadku nie należy przesadzać – choć węgierska Radiówka jest bardzo dobrą orkiestrą, to nie ma jednak tej nadzwyczajnej jakości: dźwięku, wirtuozowskiej swobody, idealnej jedności, która cechuje nie tylko Filharmoników Wiedeńskich, ale i ich lokalnych kolegów, Budapest Festival Orchestra. Bez kłopotu jednak potrafi oddać sprawiedliwość Wagnerowi, idąc za klarowną myślą dyrygenta (tym bardziej zabawne było, gdy w słuchanym przeze mnie Parsifalu drewno w pewnym momencie po prostu zapomniało wejść). Pod batutą Adama Fischera Walkiria nie tylko cwałuje w raźnych tempach, ale przede wszystkim nigdy się nie potyka, gdy zaś przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że ruchy jej pełne są gracji. Nie wstrząśnie nami (podobnie, jak w Wagnerze nie wstrząśnie Szell, a nawet Reiner), ale tworzy świetny obraz, w którego ramach dzieło ożywa i błyszczy.
Co ci jest, Loge?
Skoro mamy video, nie sposób nie wspomnieć o reżyserii. Béla Bartók Concert Hall to nie teatr operowy, ale sala koncertowa, można w niej jednak utworzyć zagłębiony kanał orkiestrowy i dużą scenę. Nie ma natomiast żadnej scenicznej machinerii, nie ma kulisów, bogactwa świateł, więc zarówno dekoracje, jak i ruch sceniczny, muszą być poprowadzone inaczej, niż w teatrze. Realizacja Pierścienia (reż. Hartmut Schörghofer) ma więc w sobie elementy wykonania koncertowego – choć w dzisiejszych czasach i tak bez problemu mieszczą się one w konwencji scenicznej. Śpiewacy po prostu czasami siedzą na estradzie, gdzie czekają na nich krzesła, natomiast wstają, by wystąpić na specjalnie wybudowanym scenicznym podeście. Za dekorację robi sam podest i stojące za nim panele, na których można wyświetlać projekcje video. Sam podest również świeci – zmieniając kolor – dekoracja jest więc wyświetlana, a nie realna. Nie szkodzi – choć niestety scen trywialnych pojawia się na niej równie wiele, co efektownych (np. finałowa czerwień, gdy Brunhilda usypia wśród płomieni). Podobne wątpliwości budzi niekiedy dodatkowy ruch sceniczny – akuratni są lalkarze animujący duże głowy psie (towarzyszące Hundingowi) oraz końskie (rumaki Walkirii), ale dlaczego i po co w różnych momentach aż tak bardzo się gimnastykują, kręcąc łbami wokół siebie z prawa na lewo i z dołu do góry? Ktoś chyba rzeczywiście nie bardzo wiedział, jak zapełnić przestrzeń (a oczywiście bał się zostawić ją pustą – zwykła choroba reżyserów). Pojawiają się też, jakżeby inaczej, postaci dodatkowe. Moją uwagę – i na żywo, i w nagraniu – przykuł Loge. Nie widziawszy Złota Renu (jedynej części, gdzie bóg ognia występuje), widząc przechadzającego się po scenie czerwonego kelnera musiałem się domyślić, że chodzi o niego: wciąż nie wiem jednak dlaczego najbardziej przebiegły i inteligentny z bogów (na tyle, że nie chce mieć nic wspólnego z resztą czeredy) tutaj udaje swego rodzaju klauna. Rozumiem, że wszystkie wygibasy obrazują jego ruchliwą naturę (niczym płomień), tak jak i czerwony garnitur, ale po co pęta się z dość idiotyczną miną i zawraca głowę? Jest obecny, choć ukryty, to już wiemy, ale ani nie rozświetla to narracji, ani nie rozgrzewa. Co ci się stało, o najsympatyczniejsze z Wagnerowskich bóstw?
Adam Fischer opowiada chętnie o próbie nowego spojrzenia na wagnerowski teatr. Coś w tym jest i na pewno próba ta jest bardzo godna uwagi. A że wciąż daleko jej do doskonałości – taki los prób. Grunt, że Walkiria pozostaje w tym ujęciu Walkirią, dramatem muzycznym Wagnera. Jednocześnie jest nowoczesna, wręcz minimalistyczna, ale w pełni czytelna. Czyli także, co podkreślę szczególnie, poruszająca.