Clou nowej płyty, mocno anonsowanej od dwóch czy trzech miesięcy, jest naturalnie wydobyty z archiwalnych czeluści „nowy” utwór Strawińskiego – napisana w 1908, po śmierci Rimskiego-Korsakowa, w hołdzie nauczycielowi Pogrebalnaja piesnia. Sam Strawiński dobrze wspominał swoje młodzieńcze dziełko: „najlepsze, co napisałem przed Ognistym ptakiem.” Chyba jednak nie próbował wydobyć go z niebytu.
12-minutowy utwór rzeczywiście stanowi poniekąd wstęp do nieco tylko późniejszego baletu, pierwszego, od którego rozpoczęła się kariera Strawińskiego. Mamy tu ładne barwy, parę pomysłów rozpracowanych następnie w Ognistym ptaku, raczej elegijny niż pogrzebowy nastrój – sympatyczna muzyka, której jedynym powodem częstszego grywania będzie jednak figurujące na niej nazwisko kompozytora. Gdyż to przede wszystkim potwierdzenie, że Strawiński rozwijał się powoli. Ktoś może się nie zgodzić, ale moim zdaniem w wieku studenckim niewiele wskazywało na czający się w nim geniusz, który sam młody artysta z trudem odkrywał. I niekoniecznie od najlepszej strony. O ile np. młodzieńcza symfonia Charlesa Ivesa (potem oznaczona nrem 1) jest po prostu pełną blasku i pomysłów, bezpretensjonalną muzyką, to wczesne utwory Strawińskiego, próbując obrabiać jakiś pomysł formalny, w moim odczuciu nader często okazują się właśnie mocno pretensjonalnymi, cokolwiek artystowskimi etiudami. Szkolną pustką wieje z Symfonii Es-dur (którą sam Strawiński – zadziwiające – nagrał w wieku dojrzałym), niezwykle odpowiednią nazwę nosi Feu d’artifice, op. 4, będący jedynie fajerwerkiem właśnie. Chorobą tą, jak dla mnie, poważnie dotknięty jest jeszcze nawet słynny Ognisty ptak, który uwiódł paryżan orientalizującą muzyką, ale przede wszystkim chyba barwną inscenizacją i egzotyką rosyjskiej baśni (gdyż właśnie takie zadanie tym razem stanęło przed Strawińskim). Przyznam, że dla mnie kompozytor zaczyna się – ale jest to początek na miarę Wielkiego Wybuchu – od Pietruszki (no, chyba żeby liczyć wcześniej zaczętego, ale później skończonego Słowika – również arcydzieło). I nowy Chant funèbre tego niestety nie zmienił – choć miło go posłuchać.
Płyta, na której się znalazł, łączy kilka wczesnych utworów (już znanych; najbardziej udanym jest chyba Scherzo fantastyczne op. 3; do tego urocze pieśni Faun i pastuszka), zderzając je właśnie z efektem Big Bang – i to zwielokrotnionym, gdyż z pomocą Święta wiosny.
Po nieznanym utworze siłą rzeczy więc Święto staje się główną pozycją na płycie. Riccardo Chailly, dyrygujący Lucerne Festival Orchestra (nagranie powstało podczas festiwalu w Lucernie w sierpniu ubiegłego roku, 2017), daje interpretację właściwie znakomitą. Nie sposób mu cokolwiek zarzucić – wykonanie jest kompetentne, energiczne, świetnie nagrane (inżynierowie Dekki trzymają się mocno). Tylko dlaczego, słuchając go, tęsknię jednak do młodego Mehty z New York Philharmonic, albo do klasycznego Monteux, znacznie starszego, bo był przecież dyrygentem prawykonania? (Nie tęsknię natomiast np. do Bouleza, choć doceniam przejrzystość jego zimnego kryształu, nie tęsknię też do batuty samego Strawińskiego, jak nikt inny odbierającego tej muzyce energię, a wreszcie i do Gergiewa, który raczej zaskakuje mdłą dziwnością, niż porywa). Czy dlatego, że akordy stawiane są jakby ciężej (czy naprawdę?) i trwają ułamek sekundy dłużej (to, owszem, naprawdę)? Przecież wykonanie rwie do przodu, słychać nie tylko krzyki dętych, ale i tętno basu. Jednak chyba rwie inaczej. To nie dziki galop, to raczej ekstra szybki – niczym galop – ale kłus. To Święto wiosny we fraku. Monteux czy Mehta, czy Markevitch, czy wielu innych dyrygentów nurkowali w dziczy – tu mamy na podium maestra, który ma świadomość, jak świetnym jest fachowcem, i jak należy tę muzykę wykonać. I robi to bardzo dobrze. A że z zaokrąglonymi kantami, złagodzoną agresją (zwróćmy uwagę właśnie na ten bas, raczej narastający, niż drapieżnie atakujący!) – może komuś właśnie takie Święto wiosny szczególnie przypadnie do gustu?