Archiwa tagu: Sokołow

Sokołow. Reaktywacja

To był 22 VIII 2008 – pamiętam, jak bardzo zaskoczył mnie koncert, jaki zagrał w Krakowie Grigorij Sokołow. Nie spodziewałem się, że usłyszę tego pianistę sięgającego ekspresyjnych skrajności. Zdawało się, że Sonaty Mozarta są głosem w ostrym sporze o pryncypia, a Preludia Chopina już walką o życie. Gorączka sięgająca ekstremum – miałem wrażenie, że medytacyjny epik w Krakowie pozwolił sobie na znacznie więcej swobody, niż zwykle. I najnowsza, tak bardzo oczekiwana płyta – świeżutka, choć sprzed tych sześciu lat, zarejestrowana 23 dni przed występem w Krakowie – a zresztą wspaniała – moje intuicje potwierdza.

Sokolov Salzburg recital

Jak wiadomo, trzeba było na to czekać kilkanaście lat. Rozwiązanie firmy Opus 111, gdy Jolanta Skura postanowiła poświęcić się całkiem innej działalności, oznaczało, że niechętnie zgadzający się na nagrania Sokołow po prostu przestał wydawać płyty. Najwyraźniej potrzebował pełnej zaufania i przyjacielskiej atmosfery kameralnego wydawnictwa, mimo że i tak nagrania powstawały wyłącznie na żywo. Po przejęciu zasobów przez Naïve, dziś można je kupić w 10-płytowym boksie.

Sokolov complete recordings Naive

Przez lata mikrofony nie raz pojawiały się podczas koncertów Sokołowa, ale najwyraźniej trudno mu było podjąć decyzję. Na opublikowanie rejestracji z 2008 r. musieliśmy więc znowu poczekać. Oczywiste, że było warto. Salzburg Recital – tytuł zapowiada wydarzenie specjalne. Ale należy pamiętać, że w wypadku wielkiego artysty każde wydarzenie jest specjalne. Nawet Salzburg nie ma specjalnych przywilejów. I znając ten sam program z Krakowa, trochę żałuję, że to akurat tamten wieczór znalazł się na płytach.

W sezonie 2008 Sokołow grał dwie Sonaty F-dur Mozarta (KV 280 i 332) oraz Preludia Chopina. W porównaniu do wcześniejszego nagrania tych ostatnich (są bowiem dostępne na płytach Opus 111/Naïve), interpretacja rozwinęła się w kierunku idiomatyczności. Mamy jakby nieco więcej Sokołowa w Sokołowie, ale koncepcja jest wciąż ta sama. Nie są to Preludia zwarte lub kształtowane architektonicznie, albo kontrastujące skupienie i dynamikę. To raczej seria minipoemacików, skłonnych poświęcić rysunek akompaniamentu dla stworzenia właściwego nastroju w danym fragmencie, choć nigdy niezaniedbujące melodii, a niekiedy epatujące śpiewną błyskotliwością pasaży w górnych rejestrach. Ostatecznie jednak zawsze nadrzędną wartością jest wykreowanie romantycznego dźwiękowego obrazu, właściwego tylko dla siebie.

Na tym tle odkryciem będzie Mozart, dwie sonaty, bynajmniej nie proste czy małe. W ujęciu Sokołowa nabierają wręcz cech monumentalnych, choć wyłącznie jeśli chodzi o rozmiar i powagę, absolutnie nie w sensie ciężaru. Nie ma tu żadnych wątpliwości co do stylu: grane są lekko, jasnym dźwiękiem, zachwyca klarowność faktury, potoczystość narracji kształtowanej przez precyzyjną artykulację i oczywiście kantylena rysowana kreską godną Matisse’a. Tempa raczej niespieszne, ale też bynajmniej nie zbyt wolne. Sonaty zyskują jednak pewien naddatek, który wydobywa je z otchłani mozartowskich sonat w tonacjach durowych (wiem, że każda jest indywidualna, ale jednak…): rozbudowany plan dramaturgiczny, śmiało korzystający z kontrastów dynamicznych, a przy tym lekko melancholijne oblicze, subtelność nie tylko uderzenia, ale niuansów w przebiegu, które nadaje im nową jakość. Własną, ponadklasycystyczną. Jakość artyzmu, w którym rzemiosło jest fenomenalną podstawą, ale tylko podstawą – punktem wyjścia do wielkiej podróży.

Kochajmy jemiołuszki! I chodźmy na Sokołowa!

Jeżeli polscy organizatorzy życia muzycznego wypchnęli nas – jako estradę pianistyczną – z mapy cywilizowanego świata (z najważniejszych światowych artystów co roku ledwie ta sama dwójka-trójka odwiedza jeden tylko warszawski festiwal Chopin i jego Europa), to Kraków jest na tym wygumkowanym obszarze co najwyżej mysią dziurą. Dawno zresztą wymarłą. O ile we Wrocławiu na koniec filharmonicznego sezonu mogła na przykład wystąpić Alice Sara Ott, z Koncertem Griega, który grywała np. na Promsach, o tyle w Krakowie nie może wydarzyć się NIC. Pojawiający się co jakiś czas Piotr Anderszewski uświadamia nam jedynie, że gdzieś tam, w wielkim świecie, jak dwa razy mniejsze czeskie Brno, toczy się życie, można posłuchać pianistów, którzy wyznaczają jakieś trendy we współczesnej sztuce, można posłuchać na żywo nie tylko jakiegoś koncertu Mozarta (krakowski casus Leonory Armellini), ale i utworów takich podobno nie-ułomków, jak Beethoven, Schubert, Liszt, Chopin. Właśnie, ooo! Chopin – dużo słyszałem, że to taki świetny kompozytor utworów na fortepian, a czy słyszałem na krakowskiej estradzie jakąś Balladę albo Sonatę b-moll, tę z Marszem żałobnym (taki znany dość kawałek, można w wannie sobie pomruczeć), w ciągu ostatnich lat dziesięciu? Pominę już rok 2010, z hucznym, ogólnoświatowym jubileuszem kompozytora, bo wtedy nie tylko w Krakowie Chopina brakło. Nie mogę jednak pojąć, jak to jest, że w Krakowie dotąd – w ciągu czterech lat! – nie mogli wystąpić wszyscy protagoniści ostatniego Konkursu Chopinowskiego, a połowa z tych, którzy wystąpili, musiała czekać na Festiwal Muzyki Polskiej, który naprawdę nie do tego jest powołany, żeby przypominać, że istniał taki polski kompozytor, Fryderyk Chopin. Choć chwała mu za to, że jako jedyny ogarnia mentalnie sytuację i robi co może, by zapełniać tę otchłań.

Cóż jednak zrobić, skoro w Krakowie w ogóle nie jest zauważany pianista, który powinien tu występować co pół roku, bo jest znakomity i tu mieszka (chyba że już nie…?), Kevin Kenner. Kenner, który gra dzisiaj z taką wrażliwością, tak mądrze, jak można oczekiwać tylko od dojrzałego mistrza najwyższej próby – którym stał się, rozwijając się bez ustanku od czasu wygranego przez siebie ćwierć wieku temu Konkursu Chopinowskiego. O czym mogę powiedzieć, gdyż z rok temu udałem się na zorganizowany mu w Operze (!) koncert, z udziałem operowego skrzypka, gdzie razem wykonali m.in. ową niezwykłą Sonatę e-moll Mozarta – a partia fortepianu zabrzmiała tak, że od ręki kupowałbym na płycie i stawiał obok paru największych. O czym jednak przekonać mogli się, tak na oko, chyba wyłącznie pracownicy Opery, bo nikogo więcej podczas tego cudownego wieczoru nie widziałem.

I oto do tej zabitej dechami mysiej dziury co parę lat zagląda Grigorij Sokołow. Tak, ten sam pianista, „ostatni z wielkich”, za którym jeździ po świecie gromada fanów, którego koncerty wyprzedają się przed otwarciem kas, o którym w Nowym Jorku miłośnicy snują legendy i marzenia, bo najwyraźniej nie lata. Dlaczego w Krakowie? Bo go ktoś co 2-3 lata zaprosi? Pewnie tak, bo tak to się robi – pisze się mail i zaprasza. Chyba że ceni sobie wyjątkowo komfortowe w Krakowie warunki: na sali jest przecież mnóstwo miejsca, z reguły połowa foteli pusta!

Tak, wiem więc, że Sokołow pojawia się na mocno anachronicznym festiwalu Muzyka w Starym Krakowie, którego koncepcja ewidentnie wyczerpała się przed wielu, wielu laty. Wiem, że coś takiego, jak promocja, wyraźnie budzi w organizatorach obrzydzenie, więc żeby o tych koncertach się dowiedzieć, trzeba najpierw o nich wiedzieć. A potem jeszcze bardzo chcieć, co z kolei nie wystarczy do kupna biletów, bo to można dopiero tuż przed festiwalem, a wcześniej najwyżej rezerwować – mailem, bo telefonu nie podano… czyli jeszcze cierpliwość w garść! Wiem więc, że to festiwal, który jest co najwyżej nastawiony na swoją starą publiczność, a w nosie ma pozyskiwanie nowej. Wszystko wiem i wszystko rozumiem. Ale z drugiej strony – Sokołow. Jedyny taki. Nieważne więc, gdzie. Nieważne, że na dodatek gorąco lub deszcz pada i się nie chce. Zbierzmy się, i przyjdźmy. Już w piątek, 15 sierpnia.

W tym roku program jest w całości Chopinowski (szkoda jednak, że Kraków przegapił wielką Hammerklavier Beethovena, którą Sokołow grał w poprzednim sezonie – jak tak dalej pójdzie, nigdy jej nie usłyszymy, jak zresztą większości arcydzieł). Będzie więc III Sonata h-moll i zestaw mazurków, które gra, jak nikt inny. To repertuar obecnego sezonu; znam go z majowego koncertu w amsterdamskim Concertgebouw. Sonata to wizja… a co ja będę pisał, i to jeszcze przed koncertem! Przyjdźmy, posłuchajmy!

PS. A na Chopin i Jego Europa w tym roku fantastyczny, wciąż młody muzyk, którego też łatwo przegapić. Inon Barnatan – bardzo dobry pianista, o pięknym dźwięku, ale gdzie tam przejmować się pianistyką, gdy ktoś w ten sposób kreuje muzykę!

PPS. Natomiast w Starym Krakowie, pod koniec, polecam jeszcze koncert zespołu Peregrina. Bazylejski ansambl muzyki średniowiecznej Agnieszki Budzińskiej-Bennett dla odmiany od paru lat jest w Krakowie gościem regularnym, ale z tego tylko się cieszyć wypada. Poza tym korzystajmy, bo nigdy nie wiadomo, czy nagle się kaprys losu nie odwróci i już więcej pod Wawelem śpiewających pań nie usłyszymy.

 

16 VIII, już po koncercie. Coś absolutnie niezwykłego. Sonata: nie tylko Sonata, ale wielka epopeja, Mazurki: nie po prostu Mazurki, ale małe poematy. Miałem szczęście słuchać Sokołowa parokrotnie, nie tylko w Krakowie – tym razem przeszedł wręcz samego siebie. Jeden żal – a propos tematu bloga – że interpretacje te nie zostaną opublikowane na płytach. Gdyż Sokołow płyt od kilkunastu już lat nie nagrywa w ogóle. Co skądinąd szczęśliwie nie oznacza, że brakuje nagrań…

Natomiast do Ameryki nie zagląda nie z powodu latania, jak sugerowałem wcześniej, lecz męczącej zmiany czasu.