Upały wciąż zdają się nieprzekonane, czy chcą u nas zagościć, jednak co poniektórzy szukają czegoś na ochłodę, albo dla odmiany na roztopienie się ostateczne w rozgrzanych mirażach. Trafiłem na to dzisiaj w radio – mieszkając pod Krakowem nie odbieram Dwójki (od czasu, gdy politycy postanowili wspomóc kulturę i zabrali Dwójce częstotliwości), więc dla towarzystwa w kuchni chodzi czasem Trójka. A tam Wojciech Mann z koleżanką bawili się puszczaniem piosenek z upałem w tle. Oczywiście nie trafiłem na tę, którą sam bym „zagrał” – nie mówi wprost o gorącu, ale o nielitościwości świata pod lampą z nieba – czyli Genova per noi Paola Conte, przygnieciona ostinatowym basem w akompaniamencie. Ale mam w zanadrzu coś innego. Nigdy tak, jak wtedy, gdy termometr ma problemy z mieszczeniem się w swoich granicach, nie smakuje mi muzyka Granadosa.
Jasne – gorąc, to Hiszpania – banał. No cóż, tak, banał. Bo na pewno coś w tym jest. Jednak nie cała Hiszpania, żadna tam Carmen, żadna skrzypcowa Symfonia Lalo. Nie o słoneczne popisy chodzi. Nie Iberia Debussy’ego, Ravela czy nawet Albeniza. Nie o barwy, temperament itp. Nie de Falla – balety, opery czy przyćmione kolory nocy w ogrodach. Ma być duszno i namiętnie (a to znaczy: dramatycznie) – ale właśnie w taki sposób: duszno namiętnie. Przytłaczająco, więc ciężko. Żadnych lekkich wygibasów, upał to ciężar, powietrze ma swoją wagę. Masywnie (czyli i Fandango Solera odpada), ale dość ruchliwie, by jednak to przetrwać. I tutaj mam tylko to jedno: Goyescas Granadosa. W podstawowej, surowej, fortepianowej wersji. I tylko Goyescas, nic innego.
Muzyczne obrazki wg Goi? Prawdę mówiąc – nie słyszę tego. Goya jest nieprzekładalny i nie wymaga przekładania ani uzupełniania. Ma też w sobie albo elementy wdzięku jeszcze XVIII-wiecznego, albo po prostu wstrząsającą ekspresję romantyzmu. Goya – jeżeli już – to Beethoven i może np. Schumann, gdyby Schumann nie był muzyką do fantazji ETA Hoffmanna. Nie Goya więc, ale duchota, a w niej życie. Granados to coś jakby przetrawiony późny romantyzm, po późnej muzyce Liszta, równoległy do poszukiwań nowego języka Debussy’ego, Skriabina i im podobnych, ale jednak nie wypuszczający się tak daleko – jego cele zakorzenione były w poprzedniej (wciąż wówczas aktualnej) epoce: bardziej narodowe i bardziej pianistyczne. Jednak w żaden sposób nie można do niego przyłożyć romantycznej metody – nie ma tu miejsca na rozwlekłości, na uniesienia na przetrzymywanych fermatach, na przesadną słodycz i przesadne gromy. Nie ma tu pustki i taniego efektu. A jeżeli ktoś się go doszuka – muzyka umiera.
A liczni potrafili się doszukać. Dlatego nie każde wykonanie Goyescas nadaje się do słuchania. Nawet tacy mistrzowie, jak Achucarro, nie zawsze potrafili znaleźć w sobie dość energii i dyscypliny (choć barwy piękne i tego akurat słuchać z pewnością warto). Właściwie więc wracam do jednej tylko pianistki – i znowu nie będzie zaskoczenia – Alicii de Larrocha. Jak zwykle, wolę nagranie wcześniejsze, na EMI, choć późniejsze, dla RCA, też jest dobre (bardziej jednak sztywne, kanciaste).
Wracam – i wzdycham za każdym razem, za tym nagraniem całego cyklu, które nie zaistniało. Za Arturem Rubinsteinem. W jednym tylko La Maja y el ruiseñor pokazał, czym mogłaby być całość – ta sprężystość rytmu podawanego mięsistym dźwiękiem basów, narzucająca organizację całemu przebiegowi muzyki, śpiew prawej ręki, który nigdy nie staje się zlepkiem dźwięków (to ten fenomen: jak grać legato cantabile tak, by brzmiało z klarownością portato?), brzmienia gęstniejących harmonii – dynamika osadzona w logice rytmu! Sięgam po Alicię za każdym razem ze świadomością, że to ledwie namiastka – solidna, ale namiastka, najlepsza, ale namiastka – tego, co ta muzyka w sobie niesie. Niemniej, jak w upały słuchać Brahmsa? Czyli trzeba wracać do pełnej porcji Granadosa…