Archiwa tagu: Konkurs Chopinowski

Osokins. Syndrom urwanego guzika?

Różnica między budzeniem ciekawości a zadowoleniem z poprawności pozwala mi z reguły bardziej cieszyć się interpretacjami, które wprawdzie odbiegają od przyjętych i uświęconych zasad, ale mówią coś indywidualnego o dziele – coś, czego dotąd nie wiedziałem – niż wykonaniami wielce godnymi szacunku z powodu najbardziej nawet błyskotliwej realizacji idealnego wzorca. Z reguły, gdyż może się zdarzyć, że zaciekawienie budzi się pozornie, a w wysilonych odchyleniach od normy trudno dosłuchać się rzeczywistego głosu.

Niedawny (11 II) recital Georgijsa Osokinsa w Filharmonii Krakowskiej pozwolił mi jednak przynajmniej odpowiedzieć na pytanie o mój brak uczuć dla tego artysty. Pytanie, które dręczyło mnie od ostatniego Konkursu Chopinowskiego, kiedy to nie bez zaskoczenia, ale i z zainteresowaniem przyjąłem wiadomość o przyznanym mu wyróżnieniu.

Osokins nigdy nie miał wprawdzie dla mnie wszelkich atutów – poczynając od nienadzwyczajnego warsztatu pianistycznego (legato ale i barwa dźwięku uzyskiwana przede wszystkim nieustannie wciśniętym pedałem, co naturalnie nie pomaga przedstawiać klarownie myśli, ani też nie łagodzi twardości forte, no i jawne niedogrywanie, czyli, powiedzmy, sławna już nonszalancja, sięgająca bylejakości) – jednak indywidualizm spojrzenia, zdawałoby się, że wręcz radykalny, powinien był chociaż budzić moją ciekawość. Jeżeli tak się nie działo, to dlatego, że nie dostrzegałem w jego propozycjach logiki – raczej pewne próby naśladownictwa (sic!) i epatowanie siłowo przeprowadzanymi „pomysłami”, epatowanie ową oryginalnością, na równi (przepraszam za to porównanie, ale to najbardziej spójna część występu) z rozchełstaną koszulą. Krakowski recital pokazał mi jednak, że nawet nie tu jest pies pogrzebany. Indywidualizm? Radykalny? Żebyż to! Osokins nie ma w sobie nic z Pogorelicia, który dekonstruuje utwór, rozbiera na cząstki, czasem wręcz do pojedynczego dźwięku, a często do pojedynczej, ukrytej w głębi faktury linii, po czym łączy je na powrót, nie przejmując się naszymi przyzwyczajeniami, a jedynie nowodostrzeżoną przez siebie logiką konstrukcji – niekiedy na sposób niezrozumiały dla słuchaczy, ale niekiedy wstrząsający. Równie niewiele ma wspólnego z Jewgienijem Bożanowem, którego bogate, niezwykle szczegółowe i precyzyjne kreacje nigdy nie odstają od przyjętej od początku zasady narracji – choć z drugiej strony jeszcze bardziej, niż podczas Konkursu, odczułem w nim imitatora pewnych pomysłów Bułgara. Bożanow, grając w ubiegłym roku (m.in. na festiwalu Chopin i Jego Europa), również zaczął od Scarlattiego, traktując go jako swoiste preludium do reszty programu – tyle, że z paru sonat ułożył swoistą suitę, która rozpoczynała się bardzo refleksyjnie, stopniowo odkrywając bogactwo faktury, melodii i żarliwości tych utworów, natomiast Osokins ograniczył się do jednej Sonaty (d-moll, L.103), zredukowanej do „kontemplacji” powolnego, zamazanego pedałem przetaczania się dźwięków. Po czym nastąpiły fragmenty Suity G-dur Couperina, nieczytelnej i pozbawionej istoty (melodia, perlistość, dowcip, wdzięk – nieobecne i niczym nie zastąpione), gdzie niestety pianistycznych niedoróbek nie było za czym schować (żenująco niedogrywana, pełna markowanych ozdobników i ciężka La Poule nie odbiegała od występów uczniowskich). Najciekawiej zabrzmiało może Preludium gis-moll Rachmaninowa, gdzie brak energii – u Osokinsa narracja właściwie stoi w miejscu – pozwolił zaokrąglić frazę i nieco ją ulirycznić.

Nieistotne już, że w dwóch mazurkach cis-moll Chopina (z op. 41 i 50) nie było żadnego pulsu, że dramat, który w takim razie mógłby się z nich wyłonić (skoro traktowane były jak poematy, nie tańce), też nikł przez brak logiki (np. budowanie napięcia w jakimś nieoczekiwanym miejscu, by następujący po nim fragment kulminacyjny – do którego tak wyraźnie się dążyło – zagrać całkowicie obojętnie, nie nadając mu żadnego znaczenia). Dla mnie ważne okazało się, że wreszcie dostrzegłem, iż pianista bynajmniej nie odchodzi od tradycji, nie prowokuje naszych przyzwyczajeń. Wbrew pozorom pozostaje zanurzony po uszy w konwencji, a sztuczka polega na tym, że świadomie stara się szukać efektów jej przeczących. Nie mówi nic nowego o wykonywanych utworach, a tym bardziej nie buduje nowych struktur, gdyż wszystko, co o nich wie, wynika z konwencji, nie z indywidualnej lektury. Cała praca polega na stworzeniu jej karykatury. Gdyby robił to z ironicznym uśmiechem, wykrzywiając gębę przyprawioną muzyce do obśmiania naszego, ukrytego w przyzwyczajeniach lenistwa – byłoby to może coś, co pozwoliłoby chociaż nam, publiczności, dowiedzieć się czegoś o sobie. Tymczasem ani nie przyglądamy się swemu wizerunkowi w krzywym zwierciadle, ani nie zgłębiamy dzieł. Pozostajemy na poziomie gładko wyżelowanej fryzury młodego artysty oraz jego z namaszczeniem rozpiętej koszuli – może po prostu z braku urwanych guzików? Nie, to też tylko konwencja, tym razem wizerunkowa. I do czego tu czuć się sprowokowanym?

A do Pogorelicia jeszcze wrócimy – po pierwsze, opublikował nowe nagrania (pierwsze od dwóch dekad). Po drugie – w czerwcu ponownie będzie gościć w Polsce z recitalami, tym razem także w Krakowie i w Katowicach. Nie do przeoczenia.

Ile muzyki w Chopinie?

Za kilkanaście godzin rozpoczyna się III etap Konkursu Chopinowskiego (teraz – po wielu innych – to jest rzecz, która zabiera mi czas na prowadzenie blogu). Nie zazdrościłem jurorom konieczności wybrania z gromady II etapu dwudziestu pianistów, którzy będą w nim grali. Problem w tym, że mam na myśli nie „zaledwie” dwudziestu, lecz „aż” dwudziestu.
Nie o wyborze jury chciałbym jednak pisać (zasadniczo się z nim zgadzam), lecz o smutnych wnioskach płynących z drugiego etapu. Smutnych, bo jak możliwe jest, że wśród 40 młodych pianistów nie było jednego, który potrafiłby zagrać walca? Poloneza zresztą również.
Test tańców, który przewidziano w tym etapie, okazał się morderczy. Dlaczego wszyscy kolejni kandydaci nie widzą w szybkim tempie walca nic poza szkolną etiudą, w której nawet nie próbują szukać melodii, dowcipu, o wdzięku już nie wspominając, a jedynie pędzą z zadyszką, zresztą w tempie nie tylko bezsensownie szybkim, ale często przekraczającym ich możliwości, gdyż technika sporadycznie tylko bywa ich mocną stroną? Dlaczego w wolnych częściach, skoro już odnajdą melodię, tracą gdzieś rytm walca, który w najlepszym razie pozostaje odstukiwany w lewej ręce, zazwyczaj niewyraźnie – a nigdy nie staje się dialogiem z prawą? Dlaczego jedynym pomysłem na polonez jest „hura i do przodu”, byle głośno, bo to najwyraźniej oznacza podniosłość i dramatyczny ton?
Generalnie podczas II etapu, wyszukując wszelkie elementy, które mogły podobać mi się w grze kolejnych pianistów, czułem się jak na konkursie na wygłaszanie sentencji łacińskich przez Chińczyków, czy raczej (dziś porównań trzeba szukać w innych rejonach) może Eskimosów w głębokiej Arktyce – przez lata nauczyli się ich na pamięć i pewnie nawet znają ich znaczenie, ale ani nie rozumieją poszczególnych słów, ani nie mają świadomości łączącej je gramatyki. Rzeczywiście, przedziwne uczucie: jakby praktycznie wszyscy mówili (muzyka to też mowa) w obcym dla siebie języku. To nie problem samych pianistów, nie problem ich szkoły. A może raczej: to właśnie problem ich i ich szkoły, a właściwie całej edukacji, przede wszystkim nieformalnej, czyli całej kultury muzycznej, w jakiej żyją. Otóż nie wystarczy słuchać siebie i porad profesora. Nie wystarczy czasem puścić sobie utwory, nad którymi się pracuje, w paru wykonaniach na youtube czy innym spotify. A nawet z płyty. I nawet w faktycznie najlepszych interpretacjach. Kultura muzyczna – kultura dźwięku i frazy, kształtuje się nie tylko przez realizację poleceń nauczyciela, ale przez codzienny kontakt z wzorcem – tak, jak język, akcent w mowie, który łatwo nabyć, gdy się w nim wzrasta, ale którego trudno się nauczyć. Wrażliwość estetyczna rządzi się tymi samymi prawami – to dzięki temu kształtują się w niej style. W tym style muzyczne, także w grze na fortepianie. W tej chwili natomiast, słuchając kolejnych produkcji, w kilku ledwie mogłem znaleźć jakikolwiek punkt oparcia, na którym czułbym, że pianista buduje swą interpretację. Zazwyczaj miałem wrażenie błądzenia w wielkiej próżni, we mgle, spotęgowanej rzeczywistym, nieustannym pogłosem pedału.
Pytanie – skąd ten problem, w świecie, w którym tak wiele osób profesjonalnie gra na fortepianie, czyli powinniśmy może mieć Chopina akademickiego, ale bezpiecznego i pewnego? Odpowiedzi pewnie będzie wiele, ale jedna nasuwa mi się wyraźnie. Dla Chopina i pianistów jeszcze długo w wieku XX – choć wówczas stopniowo to zjawisko zanikało – naturalnym światem brzmień była opera i pieśń, a później może i piosenka, ale oparta na często bogatej melodii i odtwarzająca pewną komplikację muzyki artystycznej. A ilu naszych pianistów na co dzień, po ćwiczeniu, znajduje dziś pożywkę i odpoczynek w słuchaniu belcantowej opery? Ilu słucha kwartetów Mozarta? Ilu z muzyki klasycznej, którą całą powinni oddychać, rzeczywiście słucha czegoś poza fortepianem? A jeżeli już tylko fortepianu i tylko Chopina – kto dla przyjemności sięga po walce z Cortot? Ilu natomiast odreagowuje z pomocą współczesnej muzyki rozrywkowej – jaka by ona nie była, wszędzie chyba królują rytmy i najprostsze metra na 2 i na 4, szczątkowa melodyka i prymitywna harmonia. A gdyby nawet sięgali po jazz: rozwija on pewnie umiejętności improwizacji i śmiałość harmoniczną, ale też pożegnał się dawno z melodią, z formą, a tym bardziej z przemyślanym współdziałaniem tych czynników – melodii, formy, rytmu i harmonii – które tworzą świat muzyki klasycznej i romantycznej. I czy z takim bagażem, z takim ukształtowaniem własnej wrażliwości, ma się jakiekolwiek szanse na pojęcie choćby elementarnych cech muzyki Chopina?

Tekst jest pierwotną i rozwiniętą wersją artykułu, który 14 października ukaże się w „Gońcu Chopinowskim/Chopin Courier” – gazecie towarzyszącej Konkursowi.