Archiwa tagu: IX Symfonia

Bruckner, Dziewiąta. Dzień stworzenia

Niektórych Bruckner przeraża. Wielki, ciężki, niby esencja wszystkiego, co germańskie.

Ale jaka to germańskość? Muzyka z samego serca przaśnej Austrii, wprawdzie pisana pod wpływem kompletnej fascynacji Wagnerem, ale w równym stopniu wyrastająca z duchowości katolickiej, a przy tym sięgająca po ludowszczyzny naddunajskie, kolorowane zmierzchem na alpejskich halach. Że wielkość, ciężar, przytłaczająca masa orkiestry? Bezpośrednim wzorcem wielkości dla symfonii jest przecież Beethoven ze swoją Dziewiątą, której jakoś się nie obawiamy. Zresztą po Brucknerze paru innych też pisywało symfonie równie wielkie i głośniejsze – Mahler albo Szostakowicz, by nie wspomnieć o… Góreckim. Któregoś z nich nazwiemy „germańskim”? A słynna powaga? Pomijając już ironiczne zwinności w scherzach, pozostanie martwa, jeżeli interpretacja przede wszystkim nie odnajdzie w niej poezji. I tu dochodzimy do sedna.

Co bowiem jest – przynajmniej dla mnie – istotne w muzyce Brucknera? Co kreuje ten brzmiący kosmos, wprawia w ruch i tworzy hipnotyczny organizm dźwięków?

Nie musi być ciężko, chociaż może. Może być i szybko, i wolno, a nawet baaardzo wooolnooo. Może być szeroki gest, ale też może być skupienie na detalach. Trochę zbyt wiele możliwości? To może coś z powinności. Muzyka Brucknera – wyrastająca z myślenia polifonicznego – powinna tworzyć plany. Powinna też być logiczna oraz, wbrew pozorom, melodyjna. A przede wszystkim musi oddychać. Zresztą – jak każda. Wtedy ma szansę stać się aktem kreacji wszechświata. Kompletnego, żyjącego. Może być dniem stworzenia.

Do refleksji tej zmusił mnie niedawny koncert (6 września) podczas berlińskiego Musikfestu. Jedna z moich ulubionych orkiestr, amsterdamska Concertgebouw, pod batutą Daniele Gattiego grała IX Symfonię.

Daniele Gatti w Filharmonii Berlińskiej 6 IX 2017, fot. Kai Bienert

Gatti – obecnie szef w Amsterdamie – czyli od razu oczekiwałem, że będzie ciężko i będzie monumentalnie, wedle brucknerowskiego stereotypu bez taryfy ulgowej, ale jednocześnie miałem nadzieję na logikę i pewną naturalność. Może taką, jaką słyszałem ze 20 lat temu na Wratislavii Cantans, gdy z Royal Philharmonic Orchestra wykonał Czwartą? Jasne, wówczas koncert odbył się w kościele św. Marii Magdaleny, którego studzienna akustyka zaokrągliła każdy kant, kazała brzmieć pauzom i zlała całość w toczącą się mozolnie kulę dźwięków, ale jednak była to IV Symfonia Brucknera. A może taką, jak cztery lata temu, gdy w tej samej sali berlińskiej Filharmonii (również na Musikfeście), po dostojnej Muzyce żałobnej Lutosławskiego (i mniej udanym III Koncercie Bartóka, gdzie jednak brakło wyrazistości pianiście, Bronfmanowi), suita z Romea i Julii Prokofiewa zabrzmiała potężnie i wybornie, z zapierającym dech momentem wielkości, gdy dyrygent powstrzymał ruch w części Romeo nad grobem Julii. Trafiony w punkt dramaturgiczny gest – do tej pory wstrząsa mną jego wspomnienie.

Tym razem zaczęło się – myślę o pierwszych taktach – całkiem obiecująco, ale owszem, było ciężko. Pierwsza część przetoczyła się jak marsz wojsk pancernych, a w scherzo czołgi przeszły już do natarcia po granitowym bruku. Problem jednak, że poza tym zabrakło w tym wykonaniu jakiejkolwiek innej myśli. Praktycznie w każdym temacie każdy dźwięk grany był oddzielnie, nic nie łączyło się w melodie, a rozwój oznaczał mechaniczne dodawanie do siebie taktów zwartych jedynie konsekwentnym tempem. Szereg ciężko wyartykułowanych dźwięków, z których nie powstaje żadna konstrukcja. W scherzo, pozbawionym jakiegokolwiek charakteru w swej środkowej części, było to męczące, ale w długim, końcowym Adagio (część III) krok za krokiem prowadziło do rozpaczy. Pół godziny mozolnego grania o niczym – stanąłem na skraju wyczerpania. Desperacja. Choć i odkrycie: wreszcie poczułem, że Bruckner jest przygniatającym kompozytorem. Choć raczej Gatti dyrygentem.

Czego więc w Brucknerze potrzebuję? Najbardziej tego, co znajdował w nim sędziwy Sergiu Celibidache, i co szczęśliwie zachowano w nagraniach Filharmoników Monachijskich.

Wiem, pozwalam sobie na skrajność. Dziewiąta pod batutą Celibidache trwa półtorej godziny (normalnie mieści się mniej więcej w jednej), ale ta długość to efekt falowania oceanu, w którym każdy gest wynika z poprzedniego, w którym oddycha się w zwolnionym tempie, ale za to dogłębnie. Żadna inna kreacja nie jest nawet w części równie hipnotyczna. Choć – trzeba pamiętać – aplikować trzeba ją w określony sposób: spokój w domu i wzmacniacz ustawiony na naturalnej dla orkiestry głośności. Inaczej nie ma sensu. Późny Celi nie był dyrygentem słuchawkowym, by nie wspomnieć o głośniczkach komputerowych, choćby o wiele lepszych niż najlepsze. Wyłoni się z nich jedynie karykatura.

Podobny charakter ma też interpretacja Güntera Wanda (przynajmniej ta nagrana dla RCA z orkiestrą NDR, nie znam pozostałych) – jedna z najpiękniejszych, bo łącząca szerokość planów z niezwykłą subtelnością i melodyczną wrażliwością. Wand potrafił wycofywać forte blachy, by w pełni ukazać temat w smyczkach; dęta wspaniałość błyszczy tylko w kulminacjach – ale dzięki temu cóż to za kulminacje! A jednocześnie, cóż za kolorystyka, gdy symfonia malowana jest dialogami drewna i smyczków, a nie brnie od wołania rogów do krzyku puzonów.

Carl Schuricht

Równie barwną interpretację pozostawił po sobie Carl Schuricht, nagraną dla EMI z Wiener Philharmoniker (archiwalna rejestracja z Radio-Sinfonieorchester Stuttgart, późniejszą SWR SO, jest jednak mocno zdeklasowana przez poziom orkiestry, ale istnieje też znakomita – i bardzo dobrze nagrana – ze Städtisches Orchester Berlin, z 1943 r., wydana chyba tylko na płytach Iron Needle z zespołem opisanym jako Berlin Municipal Orchestra). To jedna z kreacji non plus ultra, która za każdym powrotem odkrywa nowe smaczki ukryte w cudownie opracowanych detalach. Z subtelnym i ekspresyjnym Schurichtem wkraczamy w świat Brucknera szybkiego i ruchliwego, znacznie też lżejszego.

Mistrzem patrzenia na Brucknera przez pryzmat detali – co oznacza przede wszystkim dokładne, szczegółowe rozczytanie i zrozumienie partytury – był też Stanisław Skrowaczewski. Jeżeli nie dość płakaliśmy w ubiegłym roku po jego odejściu, Gatti wycisnął nowe łzy. Tym bardziej, że Skrowaczewski, Brucknerowski mistrz, ujmując detalami nigdy nie tracił z oczu całości formy, rozwijającej się naturalnie długimi frazami. Nie do zapomnienia. Podobnie jak dyrygent, którego nie może zabraknąć: Wilhelm Furtwängler. Właściwie zespolenie cech wspominanych wyżej, połączenie szerokich planów i uszczegółowienia, lecz w celu podkreślenia ekspresji. Takiej, jaką tylko Furtwängler potrafił sobie wyobrazić. Bruckner grany nie smyczkami, lecz ostrzem brzytwy.

Do wyjątkowych należy także IX Symfonia pod batutą Ottona Klemperera – na pewno nie brak tu powietrza i oddechu, tak ważnego dla mistrza, przede wszystkim jednak zadziwia niewyobrażalna konstrukcja. Nawet ciężki temat w scherzo wcale nie musi być ciężki – Klemperer nigdy nie tracił z pola widzenia proporcji i faktury (co zrozumiałe, jeżeli pamiętać się o jego dbałość o przestrzeń w dźwięku), a zachowując je potrafił ukazać niezwykłe sola np. poszczególnych dętych drewnianych. No i ten fascynujący kontrast między skrajnymi częściami a skrajnie lirycznym rozpłynięciem się tematu trio! Gdzie ucha nie przyłożyć – imponujące.

Trudno mi pominąć jeszcze jednego dyrygenta, odsuniętego nieco na boczny tor. Hans Rosbaud jest dziś „jednym z wielu”, a przecież to autor nie tylko szczególnie żywych, niby intuicyjnych i spontanicznych, a świetnie czujących tętno tej muzyki interpretacji IX czy VII Brucknera, lecz także np. fenomenalnych Śpiewaków norymberskich – jednych z najlepszych w dyskografii! Jeszcze bardziej ekspresyjną IX Symfonię pozostawił po sobie Jascha Horenstein, z Wiedeńskimi Symfonikami (nie Filharmonikami). No i wreszcie nie sposób zapomnieć o klasycznym Eugenie Jochumie, energicznym i pod każdym względem kompetentnym, choć lepiej sięgać po płyty nagrane dla DG z Filharmonikami Berlińskimi, niż po popularne dla EMI ze Staatskapelle Dresden (nie były to najlepsze lata dla saksońskiej blachy, co np. scherzo w Dziewiątej pokazuje bezlitośnie).

Nagrań jest wiele (póki żył Skrowaczewski, mogliśmy liczyć w Polsce nie tylko na nagrania…), więc to tylko przegląd kierunków interpretacyjnych. Jeszcze raz wrócę jednak do Celibidache, którego wykonanie zarejestrowano i wcześniej, gdy w latach 70. szefował orkiestrze SWR. Że zupełnie inne, niż z Monachijczykami, to wiadomo – pod koniec życia Celi przeszedł głęboką przemianę, choć moim zdaniem był to po prostu ostatni krok na drodze ewolucji, jaka obejmowała całe jego twórcze życie. A że krok najbardziej radykalny: cóż, poczwarka też zmienia się powoli, aż nagle wyłania się z niej motyl. Może to trochę nieudane porównanie… Celi w latach wcześniejszych tempa zachowywał zwyczajne, ale nadzwyczajną energią nasycał muzykę. Przy przejrzystej fakturze – warte słuchania!

Bo wart słuchania jest Bruckner.

Nie uciekniesz. Bo i po co? Beethoven – Brüggen

Wciąż wprawdzie trwa moda, by do Symfonii Beethovena podchodzić co najwyżej jak do zużytych opakowań na rodzinne pamiątki. Nie powiem, że kompletnie dla mnie niezrozumiała – sam jestem jedną z tych osób, które faktycznie mają tę muzykę w głowie od dziesiątków lat w dziesiątkach interpretacji. Rozumiem więc, gdy rzecz dotyczy V czy VII Symfonii, które w pewnym momencie dostawało się jako podkładki do piwa. Jak to jednak możliwe, że to samo spotkało IX Symfonię? Czy wystarczyło, że uznana za genialną, ale z finałem w formie wariacji na ten zbyt znany, banalny temat? Czy chodzi o to, że ta niemal dziecinna melodyjka do pogwizdywania została wybrana do roli hymnu Unii Europejskiej, dzięki czemu sięgnęła poziomu metatrywializacji? Czy to wszystko miałoby wystarczyć, by uznać za „obciachową” (takie coś wyczułem, gdy zaproponowałem dzieło moim studentom) wielką, filozoficzno-poetycką rozprawę, zawierającą w sobie Kosmos?

Należę też do tych, dla których IX Symfonia pozostaje tajemnicą geniuszu. Od pierwszych taktów, od opadających kwint na tle szmeru smyczków. Co za pomysł na otwarcie! Czysta metafizyka. Czym są te opadające dźwięki, te strzępki tematu, jego pogłosy, echa, które ostatecznie okazują się brzaskiem: zaprzeczając swojemu gasnącemu kierunkowi i wrażeniu wyłaniania się i zanikania w nicości, narastają, by po chwili zagrzmieć. Do czego się zbliżyliśmy? I co nas tam czeka?

Jak się można domyślać, więcej ma mi w tej Symfonii do powiedzenia niemiecka tradycja wykonawcza, tradycja Furtwänglera, niedoścignionego epika i filozofa dźwięków, niż tradycja „obiektywna”, której skądinąd genialnym ojcem był Toscanini (choć np. dyrygując Symfonią w Buenos Aires w 1941 r. patrzył w trochę inną stronę, nagranie wydało Music&Arts). Dziś jednakowoż traktowanie muzyki niczym misji jest w odwrocie, z „Niemców” pozostało mniej, niż niewiele. Króluje żywioł obiektywny, rozpropagowany ostatecznie przez szkołę instrumentów dawnych, które na nowo – z naciskiem na obiektywność – odczytały tekst Beethovena, przywracając właściwe proporcje, artykulację, akcenty, redefiniując tempo itd., i faktycznie odkrywając na nowo tę muzykę. Niekiedy fascynująco, jak np. Jos van Immerseel ze swym zespołem Anima Eterna. Za ich przykładem poszła też część dyrygentów tradycyjnych, mamy więc sławne nagranie Davida Zinmana. Aż tu nagle, po Eroice wydanej przez NIFC, Glossa publikuje IX Symfonię pod batutą Brüggena. A Brüggen choć wywodził się ze świata historycznej lektury muzyki dawnej i całkowicie do niego należał, nie był typowym dyrygentem tego środowiska. Był przede wszystkim subiektywny. I nie tylko liczył i słuchał melodii, ale zastanawiał się, czym muzyka jest – poza nutami, pauzami i oznaczeniami dynamicznymi. A IX Beethovena jest wszechświatem.

Beethoven IX Bruggen

Przez trzy pierwsze części mamy więc Brüggena takiego, jakiego możemy oczekiwać. Jest oddech, swoboda, falowanie, śpiewność frazy, podkreślanej i budowanej przez detalicznie pokazane dęte, zwłaszcza drewniane (sama ta sekcja w Orkiestrze XVIII Wieku, występująca jako Nachtmusique, dawała się poznać jako absolutnie mistrzowska, a klarnecista Eric Hoeprich jest klasą samą dla siebie). Historyczne kotły nie grzmocą, ale grzmią teatralnym gromem, każde odezwanie rogów przywołuje echo muzyki myśliwskiej, nigdzie nie przekracza się granicy subtelności – jednym słowem jest tu cały asortyment brzmień, jaki oferuje wykonawstwo na instrumentach dawnych, brak jednak ducha jakiejkolwiek dogmatyki (czy stylistycznej, czy warsztatowej, bo granie bywa dość odległe od wyśrubowanych kanonów precyzji). Głównym założeniem zdaje się naturalna, śpiewna epickość. Nie mamy więc – w przeciwieństwie do innych kapelmistrzów tej szkoły – interpretacji „obiektywnej”. Dyrygent nie jest „przezroczysty”, jak chciał Hogwood (który zresztą w tej Symfonii mocno przynudzał), odwrotnie – osobowość Brüggena wręcz się narzuca. Widzimy ją wyraźnie, lecz nie jako wielkiego mechanika, sterującego oszałamiającą machiną, ale medium wywołujące muzykę. Zgodnie z jej zasadami, niekiedy zaskakująco – w tempach poszczególnych fragmentów lub rozwiązaniach fakturalnych – ale i przekonująco. A jednocześnie indywidualnie i subiektywnie.

W takim nastroju docieramy do finału. Irytująca melodyjka, ale jednak czeka się na nią, czeka się na recytatyw basa a potem na niesamowite wariacje i wokalne z nimi zmagania czworga solistów, i na zapierające dech w piersi uniesienia chóru, intonującego „Seid umschlungen Millionen! Diesen Kuß der ganzen Welt!”. I tu szok. Nic z tego! Znaczy: żadnych zmagań! W innych interpretacjach, by część wokalna brzmiała imponująco (lub choćby znośnie), śpiewacy musieli być najwyższej z najwyższych klas: Fischer-Dieskau w wielkim nagraniu Fricsaya, Placido Domingo (tak!) w równie wielkim, bardzo późnym nagraniu Böhma. Furtwängler, choć miał np. Schwarzkopf, Seefried czy Antona Dermotę – nigdy nie miał tego samego szczęścia do idealnie trafionych kreatorów wokalnych. Tym razem śpiewacy nie są wielkimi nazwiskami, choć mają dobre głosy – zwłaszcza zaskakuje jasny, lekki tenor, Marcel Beekman. Ale jak śpiewają! Bas recytuje, a chór odpowiada mu skandującym „Freude!” – jakby okrzykiem, a nie śpiewem. Potem rozwija swą narrację, a gdy wchodzi tenor, „postbarokowo” wzbogacający swój „marsz torreadora” w ozdobniki – trzeba cofnąć płytę, żeby uwierzyć. Dalej cuda się mnożą, szczyty osiągając w ansamblach, w których nagle objawia się nadzwyczajna logika i naturalność – okazuje się, że wsłuchawszy się w tę muzykę według właściwych dla niej zasad, ale z odwagą na własne koncepcje – ni stąd, ni zowąd okazuje się ona dobrze skomponowana dla głosów!

I jedna tylko rzecz zostaje nierozwiązywalna. Nagranie to wydane zostało pośmiertnie. Frans Brüggen przecież zmarł niemal rok temu.

PS. Istnieje dawniejsze nagranie Philipsa całego zestawu Symfonii Beethovena pod dyrekcją holenderskiego mistrza. Niezależnie od niego polecam jednak nie przegapić III Symfonii, Eroiki, jaką rok temu wydał NIFC – z koncertów w ramach festiwalu Chopin i Jego Europa. Znowu „cały Brüggen”. A dla ciekawości także w zaskakującej, ilustracyjnej (bo jeszcze nie programowej) Symfonii… Kurpińskiego: Bitwa pod Możajskiem.

Beethoven_symph3_Bruggen

Ale to już pewnie Państwo wiedzą.

 

Beethoven: IX Symfonia

Rebecca Nash (sopran), Wilke te Brummelstroette (mezzosopran), Marcel Beekman (tenor), Michael Tews (bas)

Laurens Collegium & Laurens Cantorij, Rotterdam

Orchestra of the Eighteenth Century

Frans Brüggen

(nagr. X 2011, Rotterdam, wyd. Glossa 2015)