Trudno jest wysłuchać tego nagrania do końca. To dlatego dotąd go nie recenzowałem, choć gdy temat wypłynął w mniej lub bardziej publicznych dyskusjach ponownie, postanowiłem się zmusić. I zaraz konflikt w rodzinie. – Czego ty słuchasz?! – Wesela Figara z Currentzisem. Bardzo głośne nagranie, czeka już od roku… – Głośne? Dlaczego? A musisz tego słuchać? To słuchaj, jak nikogo nie będzie w domu.
A jednak wydana przez Sony interpretacja naszej rodzinnie ukochanej arcyopery ma swoich miłośników. Ba, zrealizowana przez zespół Musica Aeterna pod dyrekcją młodego greckiego szefa, wykształconego w Petersburgu u Ilji Musina, który przebojem wdarł się na estrady, chyba dzięki rejestracji dla Alphy Requiem Mozarta (wcześniej była jeszcze Dydona i Eneasz Purcella, ale to chyba Requiem przyciągnęło powszechną uwagę), zyskała wianuszek nagród i gorący poklask. Zakontraktowano zresztą następne opery Mozarta, z których ostatnio wyszło Così fan tutte.
Requiem było faktycznie zaskakujące. Grane w szybkich tempach, przede wszystkim jednak przebogato artykułowane, niezwykle dynamiczne, czasami wyskandowane, czasami eksplodujące energią, przy zawsze eksponowanej czystości faktury – robiło wrażenie. Wprawdzie opadło ono, gdy posłuchałem, jaką koncepcję przygotował w Krakowie Vincent Dumestre – Currentzis nagle stał się mniej odkrywczy, za to cokolwiek prymitywny, ale jednak to nagranie stoi sobie samotnie, a może raczej podskakuje na jakimś bardzo specjalnym miejscu w dyskografii utworu. Sony pewnie chciało powtórzyć to samo na większą skalę: przynajmniej trzy opery duetu Mozart-da Ponte. Zaczęto od Wesela, największego arcydzieła muzycznego teatru, które tworzy akcję z samej muzyki, a akcja ta jest jedną z najbardziej wciągających, jakie kiedykolwiek miała do dyspozycji opera. Komedia porywająca i bawiąca do ostatnich dźwięków, frunąca do przodu na cudownych recytatywach, a rozwijana w ansamblach, w których dialogi, ba, zespołowe awantury, wciągają słuchacza w sam środek pałacowego baraszkowania z XVIII wieku. Dramat Beaumarchais’ego jest już wyśmienity, zredukowany do libretta przez da Pontego, ale zbudowany muzyką przez Mozarta, zyskał autentyzm, tempo i jakość humoru, który dziś jest tak samo świeży, jak 200 lat temu. Byleby rozumieć, co się śpiewa, i jaka jest logika muzyki.
I niektórzy śpiewacy Currentzisa tekst rozumieją, a na pewno rozumie Currentzis. Żeby to pokazać, nie przepuszcza ani jednej okazji. Jego orkiestra dynamicznie, bez ustanku, podkreśla każdą, ale to każdą emocję, o której mówi słowo. Świetnie? Niestety, okropnie. Po pierwsze: retoryczne przegadanie. Stopniowo coraz bardziej męczące i irytujące. Po drugie: fraza składa się z posklejanych wybuchów, między którymi przewijają się strzępki melodii, kompletnie bez znaczenia, zagłuszane sforzatami orkiestry. Mam wrażenie, że dyrygent zakłada, że największą nudą w operze jest właśnie melodia. To wróg numer jeden tej interpretacji – jeżeli już nie da się jej przykryć, trzeba ją zagonić, żeby śpiewacy nie mieli czasu zaczerpnąć oddechu, trzeba przerżnąć się przez nią piłą łańcuchową. Finał II aktu, najbardziej złożony, dramatyczny i komiczny ciąg ansambli, jaki powstał w dziejach opery, leci tak, że nie możemy się zorientować w tym, kto do kogo i o co ma pretensje. Końcowa stretta z kolei przykryta zostaje orkiestrą – cała kłótnia ginie gdzieś na dalekim planie. I nagle koniec, zostajemy z pustymi rękami. Z drugiej strony – dla radykalnej odmiany – scena sądu zatopiona jest w melancholijnym sentymentalizmie, i znowu giną zabawne kontrasty i repliki.
Za to, żeby nam się nie nudziło, partia pianoforte (bo mamy pianoforte, nie klawesyn), wzbogacana jest bez przerwy ozdobnikami, gamkami, obiegnikami, imitacjami galopu czy czymkolwiek innym jeszcze – sam w sobie to zabieg jak najbardziej dopuszczalny i czasem przydatny, ale po jakiejś pół godzinie robi wrażenie, że pianista po prostu cierpi na ADHD. Po kolejnym akcie jest to już pewniak. Jeżeli ktoś lubi długie obcowanie z osobnikiem, który nie potrafi powstrzymać się od ciągłych dowcipasów, będzie miał jak znalazł.
We mnie jednak przeciw temu nagraniu buntuje się fizjologia. Słuchanie drugiego aktu pod rząd jest już męką dla nerwów. Bo to dopiero połowa nieszczęść! Kolejnym są recytatywy. Enigma Currentzisa. Dlaczego, o ile większość ansambli i arii jest zagoniona, dlaczego recytatywy zwalniają? Dlaczego ciągnie się niemiłosiernie to, co jest muzycznym obrazem pospolitej mowy? Dlaczego element, w którym akcja ma rwać do przodu, nagle niemal zatrzymuje nas w miejscu? Mozartowskie recytatywy są cudowne, mógłbym słuchać ich samych, ale nie wtedy, gdy nieledwie pełzną. Wiem, przesadzam z tym obrazem, ale kontrasty w tempach potęgują takie wrażenie. Tutaj już nagle bez znaczenia stają się emocje i słowa – żywe u Mozarta postaci wygłaszają swoje kwestie jak kukiełki: wolno, płasko, w świetle prosektoryjnej lampy.
Na koniec ostatni gwóźdź. Nie taki znowuż nieważny w operze. Zaledwie jedna rola obsadzona jest dobrze. Dobry jest Hrabia, Andriej Bondarenko. Powtarza to, co znamy z innych Hrabiów (moim zdaniem, wzorem jest Gilfry), brak mu vis comica i raczej usiłuje straszyć, ale to wszystko nie szkodzi – jest dobry głosowo i aktorsko, to pełnokrwista postać sceniczna. Bardzo stara się Figaro, ale Christianowi von Horn głos nie pozwala udźwignąć tej partii – ewidentnie dusi się w górze. Bardzo akuratny jest Bartolo (Nikolai Loskutkin), ale w końcu to nie dla Bartola słuchamy Wesela Figara. Prawdziwą tragedią są jednak panie. Zostawmy na boku warunki głosowe; może miłośnicy Simone Kermes (Hrabina!) będą jednak uważali, że ma znakomite (choć jako żywo, nie wiem, na jakiej podstawie). Ale weźmy cudowny duet Zuzanny (Fanie Antonelou) z Marceliną (Maria Forsstrom), przy którym dotąd zawsze, nawet w ogólnie słabym wykonaniu jednego czy drugiego polskiego teatru operowego, pękałem ze śmiechu. Gdy Zuzanna z pełną rewerencją wskazuje, że musi ustąpić miejsca Marcelinie, bo na szczycie wszystkich jej, Marceliny, zasług jest jeszcze „l’età” – „wiek”, kłując następnie tym „l’età! l’età!” wściekłą Marcelinę, wszyscyśmy płakali. Do teraz. Tu rzecz dzieje się w kostnicy, a kłócą się dwie denatki. I wcale nie dziwi, że żadna nie chce pierwsza przejść przez najwyraźniej grozą przejmujące drzwi.
Po Così boję się sięgnąć, więc pewnie nie będę opisywał. Ale zawsze można wrócić do innych nagrań Wesela. Przede wszystkim nieśmiertelnego wciąż Ericha Kleibera, który jakoś znacznie skuteczniej pokazuje, jak dynamiczna to i energiczna partytura – jeśli tylko nie gra się jej wbrew Mozartowi, który oddychał melodią.
A także, jeżeli chce się jednak koniecznie dawne instrumenty (naprawdę nie ma sensu być przywiązanym dogmatycznie, bo chociaż niektórzy potrafili rzeczywiście męczyć – to przecież cudowny teatr tworzy właśnie „belferski” Böhm, w nagraniu live z Salzburga z 1957, m.in. na płytach Orfeo) – więc jeżeli koniecznie dawne instrumenty, to przecież mamy
fantastycznego Gardinera, równie dynamicznie i potoczyście granego oraz przecież świetnie śpiewanego. Ba, Hrabia i Figaro absolutnie wspaniali, kongenialni. Na dodatek na DVD, więc można obejrzeć żywy, świetny spektakl. Ja miałem obowiązek się męczyć, ale Państwo?
Rozumiem, ze rezenzuje Pan „Le nozze” na płycie DVD. Chyba jednak nie skusze się, skoro został położony nacisk na recitativy:)) Ja osobiście poleciłabym spektakl z 2006 r. w La Scali z Ildebrando D,Arcangelo i Diana Damrau. A Pana ulubiony duet Zuzanny i Marcelliny codowny i tak komiczny, ze boki zrywać! Diana Damrau po prostu JEST Zuzanna. A teraz trochę ploteczek z Warszawy. Niedawno bawila w Filharmonii Narodowej Simone Kermes. Dostarczyla audytorium mnóstwo wrazen audiowizualnych z naciskiem na wizualne. Wystapila bowiem w stylizacji na XVIII-wieczną subretke z Tuilerów! Pani dość korpulentna odziała się w krynolinę z wycietym przodem, tak ze można było podziwiać jej dolne kończyny az do pachwin. Niemniej glos o dużych możliwościach, choć nie w moim guście – bardzo ostry i agresywny. Publiczność szalała, zwłaszcza męska część. Obawiam się, ze nastał teraz taki trend i nic na to nie poradzimy. Dzieje się tak w każdej dziedzinie kultury, gdzie triumfuje przekaz piktograficzny:))
Nie, recenzowałem CD, samo nagranie audio, ale to jest dzieło, w którym cały teatr jest w muzyce – wystarczy jej nie przeszkadzać. I z tym właśnie kłopot ma Currentzis, który najwyraźniej nie wierzy, że nie jest konieczne przejaskrawianie każdego (słownie: każdego) efektu i afektu. Wpisuje się to zresztą we współczesną tendencję odchodzenia od śpiewności i w ogóle melodii w muzyce dawnej, na rzecz elementu rytmicznego. Taka moda. Na szczęście nagrań jest do wyboru i koloru, i jeszcze trochę. Wspomniałem o swoich chyba ulubionych, ale tu dla każdego znajdzie się coś specjalnego.
Simone Kermes mieliśmy parę lat temu przyjemność (?) oglądać także w Krakowie. Hmm, moim zdaniem strona wizualna też pozostawiała sporo wątpliwości. Nie chodzi mi nawet o wygląd (każdy może mieć swoje preferencje), a o jakieś histerycznie afektowane zachowanie na scenie, manifestacyjne zgrywanie się na luzackość. Wśród publiczności wrażenia z całości były bardzo mieszane, od zachwytu, po zażenowanie. I to, muszę przyznać, niezależnie od płci.
Zawlokłem się za włosy i wysłuchałem wszystkich trzech oper nagranych przez Currentzisa. Mało powiedziane, że zgadzam się w całej rozciągłości (z jednym, drobnym wyjątkiem – o którym zaraz) z opinią Autora. Figaro jest i tak w tym zestawie koszmarem umiarkowanym, Cosi nic w tej mierze nie prześcignie. Symbolem całej metody interpretacyjnej tego pana jest wspomniany przez Autora sekstet z III aktu. Wydawałoby się, że to klejnot nie do zadeptania, a jednak dyrygentowi się udało zrobić z niego pogrzeb trzeciej klasy, po którym fortepianista wpada w ADHD, mnożąc rozkoszne gagi i plum-plum. Podobnie jest w tzw. „arii szampańskiej”, gdzie Currentzis narzuca kiepskiemu śpiewakowi tempo niewykonalne (niestety, dość rozpowszechnione w tym kawałku), po czym tenże śpiewak, czując, że mu nic nie wyszło, dodaje na koniec diaboliczny rechot, jakiego jeszcze w tym miejscu nie słyszeliśmy (a słyszeliśmy niejedno). Nigdy to, co trzeba tam gdzie trzeba, zawsze byle co, za to gdzie indziej. Przez dziewięć godzin żaden akord nie wybrzmi, każdy ścięty siekierą. Currentzis zna tylko dwa typy artykulacji : spiccato i legatissimo morendo (dosłownie). Jak szybko, to panika. Jak wolniej, to smęt szarawy. Fenomenalna wirtuozeria orkiestry – na nic. W Figarze Bondarenko bardzo dobry (pewnie za to wyleciał z Don Giovanniego, gdzie w drugiej wersji nagrania – !!! – Currentzis zastąpił go ektoplazmą), van Horn (to wyjątek) jednak niezły, bo choć góry krótkie, to przynajmniej jest barwa do rozpoznania. Obsada damska – straszna, ze szczególnym uwzględnieniem Kermes, która brzmi, jakby z grobu wstała. Jej wejście w ostatnim finale, które powinno zapalić wszystkie światła na widowni, przechodzi właściwie niezauważone. To najgorsza Hrabina, jaką pamiętam, a i tak lepsza od zupełnie niewiarygodnej Fiordiligi. Pozostałe panny nie do odróżnienia. Nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem tylu muzykalnych, osłuchanych ludzi dało się nabrać na coś podobnego. Jacobs to przy tym świątynia zrelaksowanej naturalności.
Przyznam, że w kwestii pozostałych oper póki mi zdrowie miłe, skorzystam z prawa do zachowania milczenia. Naprawdę nie mam w sobie dość brawury, by nawet w imię zawodowych pryncypiów zmuszać się do męczenia Cosi tudzież wściekanie Don Giovannim. Za to mogę z czystym sumieniem polecić jeszcze inną interpretację Requiem: ostatnio na Promsach Ivan Fischer ze swoją orkiestrą i chórem Collegium Vocale Gent pochował wszystkich do kieszeni. Byle tylko je nagrał! Czekajmy i szukajmy. Z donosów rzeczywistości: już w marcu Fischer robi u siebie w Budapeszcie Das Lied von der Erde, a w maju w ramach Festiwalu Katowice Kultura Natura dwa wieczory z Bartokiem: pierw baletowy, znaczy Mandaryn i Drewniany książę, a nazajutrz – uwaga!!! – Zamek Sinobrodego!
Plany na maj – jak widzę – nam się skrystalizowały. Na Bartóka z Fischerem przyjadę na pewno, mam nadzieję dotrzeć na całość festiwalu. Oj, będzie czego posłuchać 🙂
No, kocioł się garnkowi odwinął, wreszcie 😉 A festiwal coś porozrzucany trochę, ale co tam.