Pora zabrać się za płyty, których stosik czeka nawet już od paru miesięcy (!), ale tymczasem, po kolejnej, nadzwyczajnej przerwie, powiedzmy – roboczo-quasi-urlopowej – jeszcze jeden koncert, tym razem z Krakowa, gdzie zawitał Nikolaj Demidenko. Do Filharmonii, z recitalem. I od razu ciśnie się pytanie: niemal rok temu mieliśmy pamiętny recital Piotra Anderszewskiego (pamiętny, bo trudno zapomnieć jego Fantazję C-dur Schumanna, a publiczność podpierała ściany, co też rzadkie), tym razem Demidenko (sali ze 2/3, ale promocja tylko w postaci garści standardowych plakatów) – czy to oznacza, że raz na rok Filharmonia będzie nam dawać jakiś recital interesującego artysty? Wolę myśleć inaczej: niespełna trzy tygodnie temu z recitalem pieśni wystąpił Tomasz Konieczny, słusznie sławny już dziś w świecie bas, może więc co parę tygodni JAKIŚ recital, atrakcyjnego śpiewaka, skrzypka czy pianisty, główny dostarczyciel koncertów w mieście będzie nam starał się zaoferować? Tego się chcę trzymać, wierząc, że Kraków nie leży jednak na prowincji Republiki Środkowej Afryki, gdzie zrozumiałe byłoby odcięcie od nurtu wszelkich ważnych wydarzeń europejskich. Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego mogą do Krakowa przyjeżdżać regularnie najwybitniejsi i najbardziej rozchwytywani światowi muzycy, jeżeli tylko wykonują muzyką dawnę, a nie mogą znani z estrad estrad filharmonicznych. Nie tylko do Krakowa zresztą, aczkolwiek tu – gdy uwzględni się deklarowane ambicje – jest to szczególnie kłujące.
A teraz Demidenko, znakomity pianista, który nigdy nie budził mojego zachwytu, choć zawsze szacunek. Dawniej superwirtuoz (takie w każdym razie wrażenie na mnie robił), tym razem objawił się raczej jako konstruktor. Starannie zbudowany był program recitalu, gdzie pierwsza część poświęcona została różnym nokturnom (zaczynając od rosyjskich, od wczesnego Glinki, do rozbudowanego Nokturnu-Fantazji Blumenfleda, po Chopina, oba op. 48 i Es-dur z op. 55 oraz wczesny cis-moll op. posth.), druga natomiast Lisztowi, Sonacie h-moll, poprzedzonej Balladą nr 1. Starannie zbudowane były interpretacje, eksponujące architekturę, uporządkowany ruch, barwowo różnicowaną fakturę, przemyślane kulminacje. Znacząca koncepcja, a jednak pierwsza część, zwłaszcza Chopin, zdawał się jechać na zaciągniętym hamulcu. I nie chodzi o brak rozbuchanej emocjonalności, która z reguły szkodzi, lecz o odczucie dramaturgii – tu raczej wykalkulowanej, niż przeżytej. Ponadto – o to, by myśleć bardziej frazą, niż blokami dźwięku, a jeżeli frazą, to też jej wewnętrzną energią i narracją, a nie tylko punktem wyjścia i dojścia. W takim Nokturnie c-moll z op. 48 ma to jednak ogromną wagę, bo choć mieliśmy świetnie ukazaną fakturę i z cudowną subtelnością prowadzoną melodię, to jednak pierwsza część zamieniła się w jakiś pastelowy marsz, druga – w marsz walczący z hałaśliwymi oktawami, które trochę nie wiedzieć po co przetoczyły się przez lewą rękę, a trzecia w marsz, który sobie z tymi oktawami wreszcie poradził. Jednakowoż i tak miło było zatopić się w ciemnym brzmieniu wydobywanym przez pianistę, śledzić subtelność rysunku, urodę faktury. Kreacja była w pełni świadoma i nieprzypadkowa, i to już jest jej atutem.
Część tego, co przeszkadzało mi w Chopinie, pomogła w Liszcie. Lisztowi dobrze robi konsekwentne ujęcie konstrukcyjne; Sonata h-moll ma też długą i kongenialną tradycję wykonawczą wedle takiej koncepcji (Arrau! – właściwie każde nagranie). W Liszcie znikło ponadto wrażenie skrępowania, otrzymaliśmy więc interpretację kompletną, koherentną, wciągającą i w pełni przekonującą, od pierwszych dźwięków, od wolnego tempa pierwszego tematu, rozwijającą się i kulminującą w spiętrzonych kontrastach, gdy z potężnej (ale kontrolowanej!) masy brzmienia wysnuwał się subtelnie (ale wyraziście!) brzmiący temat. Sonata: imponujący megalit, może bez metafizyki, ale frapujący bogactwem i podkreślający radykalną logikę tej kompozycji – logikę patrzącą już wówczas, w początku lat 1850., daleko w przód.
Witam Pana pięknie, na wstępie dziękuję za ciekawe teksty i opinie dotyczące muzyki klasycznej, którą musze przyznać dopiero odkrywam. Rzeczywiście nieco frustrująca jest ta Krakowska kulturalna pustynia, miasto pretendujące do miana kulturalnej stolicy Polski i ważnego pod tym względem miasta w Europie stawia dzisiaj raczej na kulturę masową, widać takie mamy czasy. No ale żeby nie kończyć tego mojego wpisu narzekaniem wspomnę o koncercie Ingolfa Wundera w styczniu 2015 może to jaskółka która wiosny nie czyni ale zawsze to coś pozytywnego 🙂
Krakowianie – proszę bardzo nie narzekac, bo w Warszawie jest jeszcze gorzej! A i w innych miejscach znanych ze znakomitych koncertow tez bywa różnie. Ponieważ spędzam co roku trochę czasu w Londynie – europejskiej stolicy muzyki, jak sadze – staram się dowartościować wysłuchaniem kilku koncertów i spektakli muzycznych, których jest tam pod dostatkiem. I nie brak tez znakomitych wykonawców na swiatowym poziomie. Na początku listopada pojawiłam się na występie mego ulubionego pianisty Nelsona Freire w Barbican Hall w jego popisowym V koncercie Beethovena. Chyba siedziałam zbyt blisko, bo słyszałam nie tylko muzyke, ale i pracę fortepianu:) Mistrz zresztą walil w klawiaturę z całej sily, co sprawialo, ze zapomniał wygrać te wszystkie cudowne piana beethovenowskie. Może ja miałam zły humor, a może mistrz miał zły dzień – nie wiem. Na dodatek ta legendarna, znajaca się na muzyce publiczność londynska zaczęła klaskac po pierwszej części!!!!
Wszystko to prawda. I to, że zawsze dobrze, jeżeli pojawi się ktokolwiek, kto budzi jakieś zainteresowanie (nawet jeżeli nie moje), i to, że nie zawsze „nazwiska”, a nawet wyselekcjonowani „ulubieńcy”, spełniają nasze nadzieje. (Skądinąd Nelson Freire robi czasem naprawdę dziwne rzeczy podczas występów… a w V Koncercie Beethovena bywa, że pianista musi się mierzyć z orkiestrą, więc siłą rzeczy reaguje siłowo…). Ale Warszawa ma się jednak znacznie lepiej, choć oczywiście i tak słaaabo. Lepiej też mają się Katowice, które będą zresztą wysysać publiczność z Krakowa. W tym sezonie grać tam będzie np. Maurice Gendron, Lars Vogt, a z recitalem wystąpi doskonały Andras Schiff (wreszcie! czy w ogóle był w ciągu ostatnich paru dekad w Polsce???). 14 grudnia z kolei dwaj polscy muzycy, ale świetnie dobrani, zagrają fantastyczny program Sonat skrzypcowych Ivesa: Piotr Pławner i Eugeniusz Knapik, który jako pianista jest przecież wybitnym interpretatorem muzyki XX wieku. To będzie pewnie wydarzenie ogromne, bo mogą zaistnieć jedne z najciekawszych interpretacji tych wyjątkowych Sonat w historii; rzadko biorą się za nie tacy muzycy! Pławner pojawi się też w Krakowie, parę miesięcy później. Ale już nie z Ivesem i nie z Knapikiem. Ładny program i cieszy, ale konwencjonalność boli. A raczej to, że obok konwencjonalnego nie podchwyci się szansy pokazania czegoś wyjątkowego. Wiem naturalnie, że przyszłoby mało ludzi, ale często mało przychodzi – a znaczenie i ranga czasami nie frekwencją się liczy.
Panie Jakubie, nie sprawdzałem wprawdzie, kto konkretnie ma zagrać w Katowicach, lecz ze sprowadzeniem na koncert Maurice’a Gendrona może być jednak pewien kłopot, bo już od ćwierćwiecza grywa w niebiesiech…
No właśnie, jak się chce, czego to nie można dokonać…!
Mnie się jednak po prostu zainstalował w mózgu jakiś wirus, zmieniający zawartość schowka. Myślałem: Gautier Capuçon, napisałem Maurice Gendron. Tajemnicą pozostanie, dlaczego akurat na niego padło. Dzięki za zwrócenie uwagi, czas się odwirusić, ale czy to coś pomoże…?
Przynajmniej instrument się zgadza, a w takich pomyłkach to już coś… Od razu zresztą widać, że jak bardzo wielbi Pan starych mistrzów (gdyby jeszcze ktoś nie wiedział).
A co do odwirusiania – ostatnio w tym celu (aż tak daleko zaszło!) próbuję kriokomory.
No i też się pomyliłem z tego wszystkiego (o „że” za dużo). Ale jestem dopiero po trzeciej wizycie…
Tak, pewnie zbłądziłem w historię trzymając się wiolonczeli i rymującego się nazwiska. Ale gdzie na te zabiegi…?
Zabieg to może brzmi zbyt dumnie – taka 3-minutowa stójka w dziesięciu odsłonach. A komora z -130 C najzupełniej stołeczna, choć w drugim ze stołecznych miast też ich pewnie dostatek.
Zauważyłem jeszcze, nieco się wczytawszy, że doskwiera Panu koncertowa nieobecność Andrasa Schiffa. Oczywiście tego pianisty nigdy za wiele, ale w Warszawie parokrotnie jednak koncertował: pierwszy raz w Węgierskim Ośrodku Kultury jakoś w połowie lat 70., kiedy jego nazwisko niewielu coś mówiło, potem – po długiej przerwie – już w XXI wieku, bodaj trzykrotnie. Jak uda mi się odnaleźć programy, służę szczegółami; bez owej podpórki dobrze pamiętam z jego recitali Bacha, Janaczka, Chopinowskie Preludia… Odkrywcza to, mądra i subtelna pianistyka.
Ano właśnie, doskwiera może bardziej, niż brak innych (choć nie rozumiem, czemu nie może zagrać u nas Radu Lupu, póki czas, albo Paul Lewis, albo…). W latach dwutysięcznych miałem spore przerwy w śledzeniu koncertów w Polsce, stąd moje pytania „czy kiedykolwiek?” są nie tylko retorycznymi wzdychaniami, ale też tym, czym są, czyli pytaniami. Dziękuję za odpowiedź, choć mnie pociesza nader względnie – z mojej krakowskiej perspektywy zmienia to tylko tyle, że jednak w Polsce potrafi się także i jego zaprosić, i to z recitalem, tyle że nie tutaj.
Jasne, bardzo cieszy mnie, że atrakcyjne rzeczy dzieją się gdziekolwiek, w Warszawie, w Katowicach, w czeskim Brnie… I bardzo będzie cieszyło, jeżeli w Krakowie będzie coś jeszcze, chociaż od czasu do czasu.
Radu Lupu grał u nas tylko raz – w FN wystąpił z Trzecim Beethovena i Koncertem Schumanna (podczas jednego wieczoru!). Recitalu nie dał nigdy – ani on, ani Paul Lewis, skoro padło i to nazwisko. A tak chciałoby się… Czyli podzielam doskwierania.
W sumie jednak krakusy nie powinny chyba zanadto narzekać, skoro już na styczeń przewidziano spektakl Handlowskiego Tamerlana (do tego w doborowej, płytowej obsadzie). Pozazdrościć! A wielki Jordi Savall kiedyś też zaczął przecież wizyty w Polsce od Krakowa, do Warszawy dotarł zaś dopiero po paru latach…
Tak, m.in. to właśnie miałem na myśli pisząc, że byleby rzecz dotyczyła muzyki dawnej, problem znika.
Pozaliłam się na Warszawę, ale muszę to – przynajmniej na jakiś czas – odwolac. Wysłuchałam wczoraj koncertu w Filharmonii Narodowej. W programie Sibelius i Beethoven. Orkiestre warszawską poprowadził fiński dyrygent Hannu Lintu i w tym wykonaniu Sibelius zabrzmiał sympatycznie. Natomiast koncert skrzypcowy Beethovena zagrał skrzypek ormiański, bardzo młody, ale już współpracujący z najlepszymi orkiestrami i dyrygentami światowymi – Siergiej Chaczatrian. Jakze on grał pięknie! „Słodko” i ze wschodnim czarem, co wydawaloby się, ze nie pasuje do Beethovena, ale tak grał ten koncert, jak pamiętam, również Jehudi Menuhin. Gra Siergieja była pełna precyzji, zwłaszcza cudownie operował nasileniem dźwięku. Niestety, orkiestra zamiast stanowić twardy kontrapunkt dla solisty (ja przynajmniej zawsze tego oczekuje), pitolila sobie coś łagodnie. Dopiero w Rondzie przypomnieli sobie muzycy, ze graja przecież Beethovena i wchodzili z impetem słonia:)) Ale chyba marudzę, a koncert i tak był piekny dzięki Siergiejowi, który otrzymał długie i zasłużone brawa.
Cóż, pozazdrościć…