Chamber Orchestra of Europe, dyr. Yannick Nézet-Séguin
Przełknąłem pierwszą symfonię gładko, licząc ją do nowego stylu wykonawczego, takiego post-HIP-u. Nic wspólnego z końmi, chodzi naturalnie o historically informed performance, jak się ostatnio ładnie nazywa granie wg historycznych zasad wykonawczych. A dlaczego post? Jest taki nurt w świecie symfonicznym, w którym używa się współczesnych instrumentów, czasem lekko historyzowanych (dęte, kotły), ale gra się wedle pewnej estetyki wyrosłej na gruncie HIP-owym: w małym, kameralnym składzie, szybko, czytelnie prowadząc głosy (też dętych drewnianych, które łatwo ginęły w wielkich orkiestrach XX wieku), skracając staccata i ogólnie skracając artykulację, a także skracając frazy, za to bardzo wyraźnie punktując sforzata, nagłe akcenty, podkreślając forte. Ładnie w tych miejscach brzmią kotły, pół wieku temu po prostu w kulminacji twardo i mocno uderzające, teraz czarujące wyłowionym przez mikrofon ciepłym dźwiękiem może nawet skórzanej membrany. W takim brzmieniu I Symfonia Schumanna wypadła żywo, dynamicznie, atrakcyjnie, po prostu pysznie. A Schumann, gdyż właśnie komplet jego symfonii nagrał Yannick Nézet-Séguin. I najzwyczajniej chciałem przyjrzeć się kanadyjsko-francuskiemu dyrygentowi, który przewija się od jakiegoś czasu tu i tam, zazwyczaj widzę go w operze, a ostatnio został mianowany szefem Orkiestry Filadelfijskiej. Wprawdzie zespół zbankrutowany, jednak to już jedna z najwyższych możliwych pozycji!
Koniecznie trzeba więc przyjrzeć się symfonice pod taką batutą. A Schumann do tego nadaje się znakomicie. Ja wiem, że Polacy go z reguły nie lubią (wiem, ale nie rozumiem), niemniej jego symfonie – czysty romantyzm w stylu żywym, poklasycznym, barwnym i fantazyjnym, a jeszcze w żaden sposób nie przesadnym – to muzyka absolutnie dla każdego. Gubię się w muzyce fortepianowej? Męczą pieśni? Symfonie prowadzą za rękę: kwiatek, podmuch wiatru, słońce, chmura, burza (w końcu I Symfonia nosi tytuł Wiosenna) – a może czar płynącej wody w pełnej znaczeń rzece (trzecia – Reńska)? Albo po prostu muzyka raz pogodna, raz trącąca melancholią, a niekiedy, jak w IV Symfonii d-moll lub w Reńskiej – przesycona patosem, niekiedy w odcieniu tragizmu. Tak, jest tu wszystko, a na pewno bardzo wiele. Te głębsze uczucia wymagają jednak uchwycenia, wrażliwości i spojrzenia z dystansu, by z jednej strony ich nie zbanalizować, a z drugiej, by nie zatracić w nich architektury dzieła. Nie przesadzić, ale ukazać je i rozegrać tak, by słuchacz wsiąkł w nie i wraz z nimi uniósł się ponad same dźwięki… To materiał do podniebnego szybowania.
Lecz Nézet-Séguin pozostał na parterze. Parter wyraziście i kolorowo urządzony, owszem, ale ani kroku wyżej. Po dynamicznej pierwszej, czwarta, która jest na tej samej płycie, nie zabrała mnie nigdzie. To nie tylko były wyłącznie dźwięki, to były dźwięki grane wg tego samego co poprzednio klucza: szybko, dynamicznie, trochę szkoda, że niekoniecznie bardzo dokładnie (ale to nagranie na żywo), z koncepcją nie wykraczającą dalej, niż następny takt – a w efekcie bez budowania łuków, bez konstrukcji łączącej frazy i przenoszącej piętrzące się napięcie na długich odcinkach. Nuty, same nuty, jędrne i dziarskie, ale grane wg sztancy – ciągły krótki oddech już w pierwszej części przyprawił mnie o zadyszkę, a w skutku – irytację. Gdy w Trzeciej doszedłem do Feierlich – miejsca rosnącego metafizycznie skupienia, w którym sędziwy Celibidache (dyrygent kontemplacji, skrajne przeciwieństwo nowoczesnej szkoły post-HIP-owej) powoduje, że zapomina się o istnieniu świata, mogłem co najwyżej pozgrzytać zębami. Kotły brzmią, smyczki szarpią frazę, a w tle długie oddechy dętych, te magiczne mosty, ledwie próbują przypomnieć o swojej obecności. Po co sięgać po taką muzykę, skoro chce się ją tylko zrealizować? Jako czytanka na dobranoc nie działa.
Chociaż efektowny finał symfonii – faktycznie całkiem efektowny. Ech, nowoczesność!
PS. Szkoda, że Abbado z Orchestra Mozart nagrał tylko II Symfonię. Już więcej nie będzie – i najwyraźniej trudno przekonać się, jak Trzecia lub Czwarta mogłyby brzmieć w tym stylu.
Właśnie, Celibidache i Schumann – to nie jest kompozytor, który jako pierwszy przychodzi do głowy, gdy wspomina się rumuńskiego maestro, a przecież jego interpretacje tych symfonii są w moim odczuciu nadzwyczajne!
Z jednej strony – porażają swoją odmiennością, z drugiej – nie ma się wrażenia nieprzystawalności „metody” Celego do ducha kompozycji (jakie miewam np. przy niektórych symfoniach Beethovena).
pozdrawiam serdecznie!
M.B.
Prawda święta, ale może też trochę dlatego, że Schumann chyba (a przynajmniej tak mi się wydaje) nie budzi żadnych skojarzeń z dyrygentami. Mówię: symfonie Schumanna i myślę… ktoś konkretnie? Są fenomenalne (im dłużej żyję, tym więcej w nich muzyki), ale kto miałby je uosabiać? Pewnie dyrygent niemiecki, ale który? Energiczny Sawallisch? Świetny, ale zbyt jednostronny w tej energiczności właśnie. A może Kubelik – konstruktor planów? Albo jak zawsze doskonały Szell, który jednak znowu kojarzy się z innym repertuarem? Z drugiej strony, wielu dyrygentów nie nagrało kompletu. Wśród nich – Furtwaengler. Mistrz IV Symfonii. Dawny i wciąż aktualny (jako nieśmiertelny). A czyim też był mistrzem? Celibidache. Bo w sumie, tu mogę mówić za siebie – jeśli myślę o głębiach niemieckiego romantyzmu, to za Furtwaenglerem Celi jak najbardziej przychodzi do głowy. Więc Schumanna przesłuchiwałem z największym oczekiwaniem – i najlepszym skutkiem. Natomiast w Beethovenie, faktycznie, mniej przekonująco. Poza przede wszystkim IX, gdzie zgrał się z jej oddechem. Nawet symfonie Brahmsa nie w pełni do mnie trafiają, ale za to Niemieckie Requiem – misterium nieporównywalne.
Taak, trzeba by wyszukać sobie jakąś okazję, żeby się nim bardziej zająć, nieprawdaż?
http://www.nytimes.com/2014/07/14/arts/music/lorin-maazel-brilliant-intense-and-enigmatic-conductor-dies-at-84.html?_r=0
Zmarł Lorin Maazel…
Sezon na umieranie dyrygentów…
Chciałem napisać coś w rodzaju pożegnania, ale do Maazela trudno mi o bardziej osobisty stosunek. Że to tak wybitny dyrygent, zawsze dowiadywałem się od innych. Nie zdarzyło się ani razu, by sam mnie przekonał. Także w paru słynnych nagraniach, gdzie towarzyszy wielkim solistom (jak w II Koncercie Bartoka z Richterem). W sumie więc – nie znam go specjalnie dobrze, bo nigdy nie śledziłem jego działalności, a zatem nic akuratnego nie dodam do artykułu z New York Timesa. Obserwowałem go raz podczas konkursu Maazel-Vilar (http://culture.pl/pl/artykul/batuty-z-potencja-i-glowy-w-partyturze), którego jedna tura miała chyba już naście lat temu miejsce w Krakowie; robił wtedy sympatyczne wrażenie.