Skoro inauguruje się blog poświęcony muzyce, z założenia przede wszystkim muzyce w nagraniach (co nie znaczy, że wyłącznie, gdyż: precz ze sztywnymi założeniami!), to koniecznie trzeba odnotować pewną rocznicę. Rocznica ta wprawdzie już minęła, jednak tutaj nie konkretna data jest najważniejsza. Tym bardziej, że przeszła pod koniec ubiegłego roku, czyli całkiem niedawno, za to całkiem niezauważona, choć należało jej się fetowanie: rocznica oficjalnej dojrzałości przemysłu nagraniowego. 10 listopada 1913 r. do studia weszła orkiestra Filharmoników Berlińskich wraz ze swym legendarnym szefem, Arthurem Nikischem, i wykonała do tuby V Symfonię Beethovena. Warunki koszmarne, to prawda, zwłaszcza dla nagrań orkiestrowych: aby dźwięk smyczków w ogóle był wyraźnie słyszalny, wzmacniano go instrumentami dętymi; wszyscy stłoczeni stali możliwie blisko magicznej tuby, która chwytała go i przenosiła na rylec (to tzw. nagranie akustyczne).
W roli mikrofonu, którego jeszcze nie wynaleziono, tuba sprawiała jednak wiele trudności – przede wszystkim trzeba było grać do niej bezpośrednio, bo każdy decymetr rosnącej odległości oznaczał dramatyczny spadek jej wrażliwości. Nic więc dziwnego, że choć nagrywać zaczęto jeszcze w wieku XIX, a płyty komercyjne pojawiły się już w pierwszych latach wieku XX, zawierały wyłącznie operowe arie i popularne pieśni (w ten sposób wybuchła kariera Carusa, którego słuchali ludzie nigdy nie goszczący w operze), albo ulubione miniatury, przeważnie na skrzypce (kolejne kariery – Jana Kubelika lub Mischy Elmana), a tylko w pewnym stopniu na fortepian (Paderewski!), gdyż fortepian był bardziej wymagający. Skrzypek lub śpiewak mogli stać bezpośrednio przed tubą.
Świat nagrań, komercyjnych płyt, gdzie królowała rozrywka (znaczy: Caruso i wirtuozi), to nie był przemysł dla Prawdziwie Wielkiej Sztuki. I oto w 1913 do studia po raz kolejny już wchodzą Filharmonicy Berlińscy i Nikisch, ale co ważniejsze – wchodzą z symfonią Beethovena. Oczywiście Piątą. Ukoronowanie sztuki, ideał muzyczny i szczyt ludzkiego ducha – w tamtym czasie jasne było, że symfonia Beethovena, a zwłaszcza Piąta, Trzecia lub Dziewiąta, to najwyższy absolut, po jaki udało się sięgnąć człowiekowi. I właśnie on został utrwalony i opublikowany na płytach. (Swoją drogą: dziś zapewne wybrany zostałby inny utwór – ale to też inny temat).
Tu nic nie było przypadkowe, wszystko to jawna manifestacja: potęgi i nowoczesności berlińskiej orkiestry, sławy dyrygenta, ale i dojrzałości nagraniowego przemysłu. Od tego momentu nagrywać mogli wszyscy i nie było powodów, aby nie sięgać po największe pozycje. I faktycznie: choć jedna strona szybkoobrotowej płyty wciąż trwała ok. 4 minut i wysłuchanie dłuższych części oznaczało konieczność żonglowania krążkami na gramofonie, od tego momentu przestają dziwić nagrania sonat i symfonii. Ba, uprzedzając datę zatwierdzenia płytowej matury, w tym samym 1913 r., dwa miesiące wcześniej, nagrywane są fragmenty „Parsifala”! Świętego dzieła, które właśnie do 1913 wolno było wystawiać wyłącznie w Bayreuth! Nieszczęsny kompozytor nie przewidział możliwości rejestracji i nie zakazał publikacji na płytach… No i gdzie tu cudowne zdolności profetyczne?
Nagrania więc, istniejące już ponad wiek, od stulecia cieszą się dojrzałością. A dziś może już nawet przejrzałością, gdyż trudno powiedzieć, w jaką stronę teraz zmierzają. Przemysł taki, jaki pojawił się na początku wieku XX, na początku XXI zdecydowanie zmierza ku schyłkowi. I to mimo tego – a może właśnie dlatego! – że dziś nagrania towarzyszą nam wszędzie: mieć możemy je zewsząd, sami możemy wszystko nagrać, a słuchamy ich gdziekolwiek. Ale jednak wciąż słuchamy. Czy z płyty, czy z wirujących dysków komputera. Nawet jeśli za pośrednictwem Internetu, to gdzieś dla każdego z nas kręci się lub przynajmniej w jakimś momencie zakręcił się jakiś dysk. Muzyka wciąż krąży, może w sposób niekontrolowany, ale coraz bardziej powszechny – od ucha do ucha.
Łelkom! (Pierwszy!!!).
Łel, kom kom! Z takim pierwszym, można blog uznać za otwarty!
hej, ja bylbym pierwszy, gdyby nie to, ze akurat w tym momencie cos innego do autora blogu pisalem…. I teraz przypadlo to jakiemus Kaminskiemu z Paryza. Ja wiec bede drugi, a on, Kaminski, przedostatni, jak w dawnej rosyjskiej anekdotce.
Ja mam oczywiscie calkiem logiczne pytanie: czy mozna byc autprytatywnym edaktorem/kierownikiem blogu, posiadajac wlasna rodzine?::::))))))
czy ja cos wspominalem o „venom”?
zycze wiec dlugotrwalego blogowania, ale nie blagowania
Dla bloga odblagowania, trza mu czytelników czytania!
Bardzo się cieszę, że taki blog powstał! Gratulacje. Chyba brakowało właśnie tej wspaniałej tematyki, miejsca, gdzie można poczytać o nagraniach i o nich ewentualnie podyskutować. Widzę po pierwszych komentarzach, że bardzo zacna i kompetentna dwójka Blogowiczów się już włączyła, więc zapowiada się bardzo ciekawie. No i bardzo interesujący tekst o stuleciu nagrania „Piątej”. A więc to już ponad sto lat polowań na nagrania symfonii Beethovena…
Sto lat. I nie tylko symfonii. A na drobniejsze formy polowanie zaczęło się znacznie wcześniej: na woskowych wałkach przecież rejestrowano muzykę jeszcze w XIX wieku.
Ciekawe też, jak w historii nagrań widoczne są zmiany gustów: w 1913 oczywiste było, że rozpocząć trzeba Beethovenem i jeszcze ponoć format CD (czyli pod koniec lat 70.) był przygotowywany pod kątem zmieszczenia na jednej płycie całej IX Symfonii. Tymczasem teraz dużo wyżej stoją notowania muzyki dawniejszej i przypuszczałbym, że gdyby trzeba było wybierać utwór na symboliczny początek czegokolwiek, byłby to jakiś Bach. Zwłaszcza zaś Beethoven i jego symfonie – muzyczne, ba, artystyczne ideały od połowy XIX wieku – dziś bywają traktowane nader lekce. I gra się je o wiele rzadziej (o nagrywaniu nawet nie wspomnę).
I jeszcze jedno: niesamowite jest, że nagrania pozwalają w pewien sposób intymniej i bardziej bezpośrednio niż tekst lub obraz dotknąć przeszłości – usłyszeć ją. I jest to spotkanie prawdziwsze (choć wypreparowane, oczywiście), niż fotografia a nawet film: tam mamy przykrojoną wizję, wyraźnie zapośredniczoną przez punkt widzenia i ograniczenia kamery, tu natomiast wkładamy ucho w dźwięk, jaki rozchodził się w sali przed stu laty.
A swoją drogą ciekawe, jaki konkretnie utwór zostałby w dzisiejszych czasach wybrany do zainicjowania jakiejś ważnej muzycznej nowości. Faktycznie mógłby to być Bach. Może Msza h-moll. Zakładając optymistycznie, że w ogóle byłaby to jednak jakaś Klasyka, a nie coś innego.
Warto pamiętać, że przeszło pół wieku później Beethoven raz jeszcze spełnił „referencyjną” rolę – oczywiście jeśli wierzyć legendzie dotyczącej wyboru maksymalnego czasu nagrania mieszczącego się na krążku CD. Tym razem jednak wybór padł na Dziewiątą.
Szanownemu Autorowi gratuluję inauguracji i pozdrawiam serdecznie!
Autor też się kłania z serdecznościami.
Też znam niesprawdzoną legendę o IX, jako wyznaczniku długości CD, ale – zdaje się – pierwszym compactem, czy nie były przypadkiem Walce Chopina z Arrauem? Swoją drogą interpretacja jedyna w swoim rodzaju: małe poemaciki, zamiast wirowania epickie opowiastki o taneczności. Dziś chodzą po niespełna 20 zł… a Arrau w nowym wpisie.
Wracając do wątku: też bym podejrzewał, że z klasyki na inaugurację wybrano by Mszę h-moll. Choć może trafiłoby na Pasję Janową? Janową, bo bardziej zwięzła i przez wielu bardziej lubiana.
Dzień dobry
Tak samo jak Pański blog
nazywa się inna witryna muzyczna 🙂
http://www.oducha.pl
Oto i dowód, że wszystko już zostało napisane.
Zwłaszcza w zakresie powiedzeń. Dziękuję.