Szymanowski nigdy nie był postacią kompletnie nieznaną lub całkiem zapomnianą. I Koncert skrzypcowy należał do tych dzieł, które choć sporadycznie, ale pojawiały się na światowych estradach. Grał go (i nagrał) nawet Dawid Ojstrach, podobnie Roman Totenberg. Dziś jednak można wreszcie powiedzieć, że trafił do głównego repertuaru wiolinistycznego. Coraz częściej pojawiają się nagrania obu Koncertów w wykonaniu współczesnych gwiazd… korzystajmy więc!
Do najnowszych należy płyta wytwórni Orfeo, cieszącej się kontraktem z łotewską skrzypaczką Baibą Skride. Młoda artystka współtworzy dziś pierwszą ligę solistów – gra wszędzie, gdzie należy, z najważniejszymi dyrygentami i kolegami kameralistami: w wieku 20 lat zwycięstwo w Konkursie Królowej Elżbiety w Brukseli, a dalej błyskotliwa kariera pełną parą. Moją uwagę zwróciła chyba transmisja jakiegoś jej koncertu, po czym przykuła ją jedna z płyt dla Orfeo: Koncerty Strawińskiego i Franka Martina. Udane nadzwyczajnie! Ostatnio wyszedł Koncert Sibeliusa i Nielsena. Jednak na bok pójdą Skandynawowie – fantastyczną gratką jest bowiem Szymanowski. Oba Koncerty i Mity – nie do przegapienia, choć płyta wydana już rok temu.
Ujmuje przede wszystkim ciepły, bogaty ton skrzypaczki – miękki, szeroki ale i intensywny (no, Stradivarius, ale właściwie wykorzystany!), bardziej kojarzący się ze szkołą węgierską niż rosyjską – i jej malarska wrażliwość. Nie są to kreacje eksplodujące temperamentem, choć w góralskim II Koncercie z pewnością go nie brakuje, raczej otwierają się przed słuchaczem epicko malowane. I, brnąc dalej w to porównanie, nie mam wątpliwości, że nie jest to żaden rysunek piórkiem, blady fresk ani cieplutkie pastele – ale pełnokrwisty, mięsisty olej. Gęsty? Na tyle, ile sugeruje to partytura. Skrzypaczce w sukurs idzie bowiem dyrygent: Petrenko (nie ten, który został wybrany na dyrektora Berlińczyków, tylko ten drugi, z Liverpoolu) kładzie orkiestrowe barwy szerokim pędzlem i z rozmachem, nie szczędząc kolorów – pysznie słucha się mistrzostwa Szymanowskiego realizowanego z takim gestem. Faktem jest jednak, że nie imponuje taką precyzją i energią, jakimi zachwycił kiedyś Daniel Harding, dyrygując 10 lat temu debiutancką płytą Nicoli Benedetti. Dla I Koncertu tamta płyta – właśnie dzięki orkiestrze – pozostaje pozycją referencyjną. Na marginesie mówiąc, to zresztą szczególnie znaczące: przed ćwierćwieczem wprawdzie już skrzypkowie, zwłaszcza ci bardziej ciekawi muzyki, sięgali po Szymanowskiego, nikomu wszakże nie przyszłoby do głowy, że można nim debiutować. Tymczasem ostatnia dekada potwierdziła, że dla Benedetti był to świetny krok.
Doceniona została też płyta Baiby Skride. Nagrody, które się na nią posypały, nie są bezzasadne – a jej atutem są oba Koncerty, nie tylko Pierwszy. Pewną rezerwę budzą jedynie Mity, choć zyskują, gdy się do nich wraca. Problemem jest pianistka: początkowo towarzyszyło mi wrażenie niezrozumienia przez nią myśli Szymanowskiego, zaiste w tych trzech poematach zawoalowanej i trudno uchwytnej (poślizgnął się na nich nawet Vladimir Ashkenazy), ale jednak fundamentalnej, leżącej u podstaw każdego akordu. Parokrotnie wracając do płyty stwierdziłem jednak, że siostra skrzypaczki, Lauma, ma pewną koncepcję i jakoś rozumie tę quasi impresjonistyczną muzykę – choć wizja jej nie narzuca się od razu (a przynajmniej ja potrzebowałem czasu by się jej doszukać). Być może główny kłopot wynika z jej przeciętnej dość pianistyki – nie złej czy słabej, ale właśnie przeciętnej, niczym nie wyróżniającej artystki z rzeszy pianistów. Przypadek panien Skride nie jest jednak odosobniony: to częsty problem, zwłaszcza w Polsce, gdzie siłą rzeczy Mity grane są najczęściej i mniej lub bardziej uzdolnionym skrzypkom regularnie niestety towarzyszą pianiści (wybrani nawet jeśli nie przypadkowo, to chyba wg klucza pozamuzycznego), którzy ani nie ogarniają tej muzyki mentalnie, ani nie potrafią jej wykreować mechanicznie. Tymczasem cała pianistyka Szymanowskiego – poza IV Symfonią – to jedne z najtrudniejszych kompozycji, szczególnie koncepcyjnie, ale i technicznie, gdyż wymagają nie tylko biegłości, ale przede wszystkim umiejętności świadomego kreowania i kontrolowania barw, panowania nad ogromną skalą dynamiczną – i tworzenia dzięki nim wielu planów, tworzących złożoną narrację. Oczywiście – jako się rzekło – jeżeli tę narrację ktoś w ogóle potrafi dostrzec. Co w Mitach, wbrew pozorom, wcale nie jest łatwiejsze, niż w Sonatach czy Metopach. W Mitach, jeżeli dogłębnego zrozumienia zabraknie, otrzymujemy zazwyczaj mniej lub bardziej czytelne plumkanie, irytujące brakiem pomysłu i całkowicie niszczące geniusz muzyki. Siostry Skride ostatecznie wymknęły się temu fatum, jednak płyty będzie się raczej słuchać dla świetnych Koncertów. A Mitów można poszukać gdzie indziej – czekają fascynujące odkrycia.