„Zaćmienie Słońca w setną rocznicę urodzin Richtera. Przyjemna koincydencja.” – prawda, ładnie się zbiegło. Oznaka czegoś nadprzyrodzonego. Wprawdzie zaćmienie było raczej złym omenem, ale przecież nie wierzymy już w omeny. Więc sms, jaki dostałem dziś w południe, uzmysłowił mi tę 100 lat. I te 18, które minęły od śmierci niezwykłego pianisty. Dla mnie wyjątkowego, bo dzięki niemu wiem, jak nieprawdopodobnie bogatym instrumentem jest fortepian. Jasne, że mam w głowie, w rezerwuarze wielkich poruszeń, mnóstwo jego interpretacji: Beethovena, Schuberta, Prokofiewa, Schumanna, Chopina, Liszta itd. – długo by wymieniać – ale kulminacją jest wspomnienie jedynego jego koncertu, na którym miałem okazję się znaleźć. Sezon 1992/93. Bilety rozeszły się, zanim została ogłoszona wiadomość, że jadący samochodem przez Europę Richter, wraz z przyboczną świtą, zajrzy do Poznania. Na szczęście znalazłem mały sklepik muzyczny, nieopodal mojego zakładu muzykologii zresztą, który także dystrybuował bilety Filharmonii – okazało się, że ludzie nie pomyśleli, że tam też mogą być. I były. A potem i tak dostawiono krzesła na estradzie, sala mogła więc wypełnić się po brzegi.
To być może nie był „dobry” koncert, w każdym razie w pierwszej części. Richter grał Polonezy Chopina, jakby to była muzyka Debussy’ego. To już nie były polonezy. Ale były czystą magią – magią dźwięku. Znany mi już zużyty Steinway pod jego uderzeniem trząsł się, ale wydobywał z siebie bajeczną paletę barw, migotliwych, kolorowych, intensywnych i stonowanych, potężnych i subtelnych, ale nigdy twardych, nigdy przeforsowanych – nie miałem pojęcia, że fortepian może brzmieć w ten sposób! Że tyle kryje w sobie możliwości. Nigdy więcej czegoś podobnego nie słyszałem. Nikt ze słuchanych przeze mnie pianistów nie zbliżył się do tej feerii. Żeby dopełnić obrazu – w drugiej części Richter grał Skriabina. Orgia i ekstaza.
Nie brakło też teatru. Wyciemniona sala (znacznie lepiej słucha się muzyki w ciemności), masywna, wręcz monumentalna, ale w jakiś sposób delikatna – może dzięki ruchom – sylwetka przy fortepianie. Lampka na nuty. Bo Richter już wówczas grał z nut – ale nie „jak z nut”, tylko oczywiście jak z głowy. O tym, że występ jest teatrem, opowiadał później w filmie Brunonowi Monsaingeon’owi – ale jako naoczny świadek mogę powiedzieć, że w dobrym teatrze nie ma nic złego.
Poprzednie zaćmienie Słońca – w 1999? – oglądałem podczas pianistycznego festiwalu w Dusznikach. Dwa lata wcześniej podczas inauguracji tego samego festiwalu ogłoszono, że Światosław Richter zmarł. Smutek na sam początek imprezy – cała jej reszta też świadczyła, że żyjemy już w innej epoce, rozdział zatytułowany „Wspaniałość” właśnie się zamknął. Richter zapisał jego ostatni akapit.
I jeszcze wrażenie, jakie wiadomość ta zrobiła na Oldze Rusinej, która oczywiście pamiętała go z Rosji – zanim stała się jedyną grającą pianistką miasta Wrocławia. „Jak to, przecież on zawsze miał tyle siły!” Dziś i Olga Rusina spoczywa na cmentarzu.
Słońce może i powraca, ale ma przed sobą długą drogę.
***
Parę lat temu – okazuje się, że już osiem – recenzowałem w „TP” wznowienie płyt Richtera. Teraz są one dostępne na nowo w boksie, więc recenzja znów aktualna. Mam nadzieję jedynie, że poza pierwszym zdaniem. Nie udało mi się jej odnaleźć w sieci, ale twardy dysk pamięta lepiej.
Światosław Richter. The Master
Na stronie internetowej wyczytałem, że po raz pierwszy Decca i Philips wspólnie podjęły takie wyzwanie; do tego parę mylnych dat (co, nie da się ukryć, jest jednak bardzo poważnym błędem edycyjnym) – i dałem się nabrać: dopóki nie wziąłem w ręce kilku tytułów serii „Richter – The Master”, żyłem w przeświadczeniu, że są to nagrania wyciągnięte z archiwów, a w każdym razie po raz pierwszy wydane w sposób oficjalny przez wielkie wytwórnie. Tymczasem „Master”, którymi uczczono w ubiegłym roku 10. rocznicę śmerci Mistrza (już 10!), to przepakowana edycja Philipsa z lat 90. „Richter – The Authorised Recordings”, skądinąd będącą jednym z największych ówczesnych wydarzeń fonograficznych.
Oczywiście – dobrze, że przypomniano te nagrania. Wracając do nich, na nowo odkryłem, jak metafizycznie pod palcami Starego Mistrza brzmiały refleksyjnie rozczytane trzy ostatnie Sonaty Beethovena (to jedne z ich najbardziej magicznych interpretacji), przypomniałem sobie niezwykłą retorykę garści Preludiów Chopina, ułożonych w ruchliwą i wdzięczną suitę, zamkniętą dramatyczną kulminacją Preludium d-moll (Richter zawsze grał wyłącznie wybór z op. 28), zachwycił mnie wielogłosowy śpiew w Barkaroli. Takie cuda się nie starzeją, choć wydawca powinien wykazać odrobinę dbałości: jak wskazują źródła (i brzmienie), nagrania te pochodzą z roku 1966 (z recitalu w Ferrarze), nie z 1988, jak napisano. Z tegoż okresu datuje się też Sonata h-moll Liszta (mniej przekonująca niż nieco wcześniejsze, bardziej dynamiczne interpretacje), AD 1988 są zaś faktycznie pozostałe nagrania Lisztowskie (z Rosenheim i z Kolonii, co też zachowano dla siebie). Fascynujące jak zawsze są interpretacje Skriabina (chyba z Nijmegen 28 X 92, nie z 93 r., jak napisano), Prokofiewa (gdzie w IV Sonacie Richter otwiera otchłanie; nagrania z różnych lat, od 66 do 92, nigdy jednak z 1993, jak podano), szczególnie zaś wyboru Preludiów i fug Szostakowicza, indywidualnych, śpiewnych – negatywów typowych mechanicznych interpretacji. Obok Brahmsa (imponujące Wariacje n/t Paganiniego oraz dwie pierwsze Sonaty, 1988, bardziej liryczne, niż znane z innych płyt Dekki, 1986), do niesamowitości należy epicka Fantazja C-dur Schumanna (Leverkusen, 1979), w której żadna nuta ukryta w fakturze nie pozostaje obojętna dla opowieści. Mimo niedbałości w datach – zapisy bezcenne. Oby zawsze można było do nich wracać.
Ja tez kiedyś wysłuchałam koncertu Richtera. Było to w Warszawie, w Filharmonii, może w końcu lat 60-ych, może na początku 70-ych, może później lub wcześniej, już nie pamietam. Miałam swiadomość, ze słucham czegos i kogos niezwykłego. Należę do pokolenia, które wprawdzie wychowywalo się w siermiężnym PRL-u, niemniej była tez jasna strona tej sytuacji – do Warszawy przyjeżdżali niezwykli, wspaniali artyści ze Związku Radzieckiego. Mojego pierwszego poważnego i wspaniałego koncertu wysłuchałam jako mała dziewczynka albo już w Filharmonii, albo jeszcze w Romie. Grali Dawid i Igor Ojstrachowie. Po raz pierwszy tez usłyszałam wówczas koncert podwójny Bacha i tak zostałam „zaprogramowana” na reszte zycia. Do dziś zbierają mi się łzy pod powiekami, kiedy go słucham:))
A teraz korzystając z pretekstu w postaci zaćmienia slonca chciałam napisac cos o innej muzyce. Ale najpierw o zaćmieniu: towarzyszylo ono śmierci zony króla angielskiego Ryszarda III, który przezył ja tylko o kilka miesięcy, gdyż zginął w bitwie, a jego porzucone, zmasakrowane ciało oświetlało dziwne, czerwone swiatło księżyca zasłoniętego przez Ziemie. Kilka dni temu zaćmienie słońca towarzyszylo znów królowi podczas jego ponownego, tym razem oficjalnego, uroczystego pochówku. Ale co ma z tym wspólnego muzyka? Otóż krol był melomanem i wspierał nową muzyke angielską. Niedawno dostałam z Amazona kolejna plytę w wykonaniu Dufay Collective. Płyta starenka, z 1995 r., wydana przez „Chandos”. Muzyka z XIV i XV w. brzmi fantastycznie i bardzo współcześnie, miejscami jak marynarskie „szanty”, miejscami jak francuskie piesni milosne. I wszystko takie „angielskie”. Nawet można dosłuchać się w tym Johna Lennona i Beatlesów. Bardzo lubie takie odkrycia:))
Setna rocznica urodzin Richtera…. Piekny artykul, godny tego giganta, muzyka niezwyklego, pianisty wszechczasow. Uwiebiamy jego interpretacje Schumanna, Chopina, Beethovena, Prokofiewa….. A takze Schuberta , Liszta i innych. Swiatoslaw Richter nigdy nie kojarzyl sie z ustrojem kraju, w ktorym mieszkal. Byl bardzo zachodni , w kazdym calu. Cudowny pianista.