Archiwum miesiąca: marzec 2015

Argerich, Pires, Brüggen. Z epoki

Właściwie nie lubię muzyki publikowanej na DVD. Spektakl operowy – owszem, ale po co mam wpatrywać się, jak ktoś dmie w róg? Skrzypek bardzo dobry i bardzo zły z reguły wygląda podobnie. Na domiar złego wszystko to kosztem dźwięku, bo wizyjne DVD brzmią zdecydowanie gorzej, niż CD – pewnie kompresja dźwięku daje o sobie znać. Choć w tym wypadku szczęśliwie i tak jest dobrze. Być może jednak kosztem rozbicia nagrań, które powinny wypełnić jedną płytę, na dwie. Oddzielne. Na każdej po jednym krótszym koncercie Beethovena, i do tego film. Ten sam. NIFC, wydawca, zadziwił pomysłowością.

argerich bruggen

Mimo to warto ich posłuchać, a film zobaczyć. Dwa Koncerty w dwóch tonacjach C – nr 1 C-dur i nr 3 c-moll – grają odpowiednio Martha Argerich i Maria João Pires, obu towarzyszy Orkiestra XVIII Wieku pod dyr. Fransa Brüggena. Dołączony film to Sekret orkiestry, poświęcony zespołowi i jego dyrygentowi. Co tu dużo mówić – ciekawy i wzruszający. Nakręcony przy okazji koncertów podczas festiwalu Chopin i Jego Europa, z którego oczywiście pochodzą też nagrania koncertów (28 sierpnia 2012), a swoją premierę miał niestety w momencie, w którym główny bohater, Frans Brüggen, zmarł. Co oznacza też koniec orkiestry, przynajmniej takiej, jaką znamy. Film stał się tombeau.

Jak się jednak należy spodziewać, skoro gra orkiestra instrumentów dawnych, to i fortepiany będą historyczne. Wiemy już od ładnych paru lat, że granie na fortepianach XIX-wiecznych, wchodzących w skład kolekcji NIFC, jest swego rodzaju sygnaturą festiwalu ChiJE. I że z tego grania rodzą się płyty. Dużo też było szumu, że udało się posadzić przy nich dwie najznakomitsze z gwiazd warszawskiej imprezy. Teraz płyty dumnie anonsują: Martha Argerich i Maria João Pires po raz pierwszy w nagraniu na fortepianie z epoki.

Pires Bruggen

Wynik, mimo wszystko (mimo jakie wszystko? – poniżej), jest znakomity, ale pewne pytanie kołacze się po głowie. Na fortepianie z jakiej epoki? Koncert C-dur skomponowany w latach 1798-1800, grany jest na erardzie z 1849. Dla rozwoju konstrukcji fortepianu takie półwiecze to lata świetlne. Erard jest już po prostu znacznie bardziej zbliżony do współczesnego steinwaya, niż do lekkiego instrumentu, który miał do dyspozycji Beethoven w momencie pisania swego utworu. Kompozytor nigdy, rzecz jasna, nie dożył takiej konstrukcji, choć pewnie by się z niej ucieszył, bo śledził każdą nowość, szukał jak najmocniejszego dźwięku, jak największych możliwości technicznych i jak największej skali. Erard to fortepian nie z epoki Beethovena, lecz Liszta i Chopina. I to późnego.

Jednak zapomina się o pytaniach, jeżeli gra się na nim tak, jak Argerich. Dynamicznie, zadziornie, choć w klasycznych ryzach – a raczej z klasycznym oddechem, bo nie ma nic bardziej naturalnego – precyzyjną artykulacją, śpiewnie. Lekko, ale energicznie i nie bez humoru, o co ten akurat utwór się doprasza. Orkiestra brzmi nieco bardziej melancholijnie, ale to tylko dodaje smaku. Jednocześnie na dawnych instrumentach wyraźniej słychać wszystkie „militarne” akcenty Koncertu – trąbki i kotły w swoich ustępach zdecydowanie wybijają się na pierwszy plan, akcentują swoją obecność wyrazistym atakowaniem dźwięku, co odcina je od melodycznej orkiestry. W „normalnych” zespołach ten efekt nigdy nie jest tak naturalny.

Podobnie świetnie słucha się Pires w III Koncercie – już zupełnie innej muzyce, może najbardziej poważnym i kunsztownym Koncercie, jaki Beethoven napisał, jakby partnerze dla także utrzymanej w c-moll V Symfonii. U Pires często przeszkadza mi jej poświęcanie dla kantyleny struktur, które znajdują się w lewej ręce – tutaj także jest to odczuwalne, ale jednocześnie wszystko, co ważne, jednak można usłyszeć, nie brakuje akcentów, a całość po prostu nabrzmiewa narracyjną łagodnością (ale również z energią), zamiast imponującej konstrukcji. Trochę blasku, dużo ciepła.

I tu jest jednak pewien pies pogrzebany. Blasku nie będzie więcej, niż trochę, bo fortepian XIX-wieczny ma jednak brzmienie matowe. Wciąż matowe, choć oczywiście dąży konsekwentnie do większej dźwięczności. O ile w orkiestrze dawne instrumenty brzmieniowo tworzą jakość konkurencyjną wobec współczesnych – inną, o mniejszej skali i możliwościach, ale swoistą i konkurencyjną, zwłaszcza w smyczkach i dętych drewnianych (o blaszanych mowa była wyżej) – to w wypadku fortepianu czuć, że stoimy w pół drogi. Czy coś zyskaliśmy, coś tracąc? Poza świadomością historyczną, chyba jednak niewiele. Oczywiście, jeżeli pominiemy fakt zasadniczy: dwie świetne interpretacje Koncertów, wyjątkowe – bo pod batutą Brüggena.

Dwa zaćmienia. 20 III 1915 – 1 VIII 1997

„Zaćmienie Słońca w setną rocznicę urodzin Richtera. Przyjemna koincydencja.” – prawda, ładnie się zbiegło. Oznaka czegoś nadprzyrodzonego. Wprawdzie zaćmienie było raczej złym omenem, ale przecież nie wierzymy już w omeny. Więc sms, jaki dostałem dziś w południe, uzmysłowił mi tę 100 lat. I te 18, które minęły od śmierci niezwykłego pianisty. Dla mnie wyjątkowego, bo dzięki niemu wiem, jak nieprawdopodobnie bogatym instrumentem jest fortepian. Jasne, że mam w głowie, w rezerwuarze wielkich poruszeń, mnóstwo jego interpretacji: Beethovena, Schuberta, Prokofiewa, Schumanna, Chopina, Liszta itd. – długo by wymieniać – ale kulminacją jest wspomnienie jedynego jego koncertu, na którym miałem okazję się znaleźć. Sezon 1992/93. Bilety rozeszły się, zanim została ogłoszona wiadomość, że jadący samochodem przez Europę Richter, wraz z przyboczną świtą, zajrzy do Poznania. Na szczęście znalazłem mały sklepik muzyczny, nieopodal mojego zakładu muzykologii zresztą, który także dystrybuował bilety Filharmonii – okazało się, że ludzie nie pomyśleli, że tam też mogą być. I były. A potem i tak dostawiono krzesła na estradzie, sala mogła więc wypełnić się po brzegi.

To być może nie był „dobry” koncert, w każdym razie w pierwszej części. Richter grał Polonezy Chopina, jakby to była muzyka Debussy’ego. To już nie były polonezy. Ale były czystą magią – magią dźwięku. Znany mi już zużyty Steinway pod jego uderzeniem trząsł się, ale wydobywał z siebie bajeczną paletę barw, migotliwych, kolorowych, intensywnych i stonowanych, potężnych i subtelnych, ale nigdy twardych, nigdy przeforsowanych – nie miałem pojęcia, że fortepian może brzmieć w ten sposób! Że tyle kryje w sobie możliwości. Nigdy więcej czegoś podobnego nie słyszałem. Nikt ze słuchanych przeze mnie pianistów nie zbliżył się do tej feerii. Żeby dopełnić obrazu – w drugiej części Richter grał Skriabina. Orgia i ekstaza.

Nie brakło też teatru. Wyciemniona sala (znacznie lepiej słucha się muzyki w ciemności), masywna, wręcz monumentalna, ale w jakiś sposób delikatna – może dzięki ruchom – sylwetka przy fortepianie. Lampka na nuty. Bo Richter już wówczas grał z nut – ale nie „jak z nut”, tylko oczywiście jak z głowy. O tym, że występ jest teatrem, opowiadał później w filmie Brunonowi Monsaingeon’owi – ale jako naoczny świadek mogę powiedzieć, że w dobrym teatrze nie ma nic złego.

Poprzednie zaćmienie Słońca – w 1999? – oglądałem podczas pianistycznego festiwalu w Dusznikach. Dwa lata wcześniej podczas inauguracji tego samego festiwalu ogłoszono, że Światosław Richter zmarł. Smutek na sam początek imprezy – cała jej reszta też świadczyła, że żyjemy już w innej epoce, rozdział zatytułowany „Wspaniałość” właśnie się zamknął. Richter zapisał jego ostatni akapit.

I jeszcze wrażenie, jakie wiadomość ta zrobiła na Oldze Rusinej, która oczywiście pamiętała go z Rosji – zanim stała się jedyną grającą pianistką miasta Wrocławia. „Jak to, przecież on zawsze miał tyle siły!” Dziś i Olga Rusina spoczywa na cmentarzu.

Słońce może i powraca, ale ma przed sobą długą drogę.

***

Parę lat temu – okazuje się, że już osiem – recenzowałem w „TP” wznowienie płyt Richtera. Teraz są one dostępne na nowo w boksie, więc recenzja znów aktualna. Mam nadzieję jedynie, że poza pierwszym zdaniem. Nie udało mi się jej odnaleźć w sieci, ale twardy dysk pamięta lepiej.

Światosław Richter. The Master

Na stronie internetowej wyczytałem, że po raz pierwszy Decca i Philips wspólnie podjęły takie wyzwanie; do tego parę mylnych dat (co, nie da się ukryć, jest jednak bardzo poważnym błędem edycyjnym) – i dałem się nabrać: dopóki nie wziąłem w ręce kilku tytułów serii „Richter – The Master”, żyłem w przeświadczeniu, że są to nagrania wyciągnięte z archiwów, a w każdym razie po raz pierwszy wydane w sposób oficjalny przez wielkie wytwórnie. Tymczasem „Master”, którymi uczczono w ubiegłym roku 10. rocznicę śmerci Mistrza (już 10!), to przepakowana edycja Philipsa z lat 90. „Richter – The Authorised Recordings”, skądinąd będącą jednym z największych ówczesnych wydarzeń fonograficznych.

Oczywiście – dobrze, że przypomniano te nagrania. Wracając do nich, na nowo odkryłem, jak metafizycznie pod palcami Starego Mistrza brzmiały refleksyjnie rozczytane trzy ostatnie Sonaty Beethovena (to jedne z ich najbardziej magicznych interpretacji), przypomniałem sobie niezwykłą retorykę garści Preludiów Chopina, ułożonych w ruchliwą i wdzięczną suitę, zamkniętą dramatyczną kulminacją Preludium d-moll (Richter zawsze grał wyłącznie wybór z op. 28), zachwycił mnie wielogłosowy śpiew w Barkaroli. Takie cuda się nie starzeją, choć wydawca powinien wykazać odrobinę dbałości: jak wskazują źródła (i brzmienie), nagrania te pochodzą z roku 1966 (z recitalu w Ferrarze), nie z 1988, jak napisano. Z tegoż okresu datuje się też Sonata h-moll Liszta (mniej przekonująca niż nieco wcześniejsze, bardziej dynamiczne interpretacje), AD 1988 są zaś faktycznie pozostałe nagrania Lisztowskie (z Rosenheim i z Kolonii, co też zachowano dla siebie). Fascynujące jak zawsze są interpretacje Skriabina (chyba z Nijmegen 28 X 92, nie z 93 r., jak napisano), Prokofiewa (gdzie w IV Sonacie Richter otwiera otchłanie; nagrania z różnych lat, od 66 do 92, nigdy jednak z 1993, jak podano), szczególnie zaś wyboru Preludiów i fug Szostakowicza, indywidualnych, śpiewnych – negatywów typowych mechanicznych interpretacji. Obok Brahmsa (imponujące Wariacje n/t Paganiniego oraz dwie pierwsze Sonaty, 1988, bardziej liryczne, niż znane z innych płyt Dekki, 1986), do niesamowitości należy epicka Fantazja C-dur Schumanna (Leverkusen, 1979), w której żadna nuta ukryta w fakturze nie pozostaje obojętna dla opowieści. Mimo niedbałości w datach – zapisy bezcenne. Oby zawsze można było do nich wracać.

 

Sokołow. Reaktywacja

To był 22 VIII 2008 – pamiętam, jak bardzo zaskoczył mnie koncert, jaki zagrał w Krakowie Grigorij Sokołow. Nie spodziewałem się, że usłyszę tego pianistę sięgającego ekspresyjnych skrajności. Zdawało się, że Sonaty Mozarta są głosem w ostrym sporze o pryncypia, a Preludia Chopina już walką o życie. Gorączka sięgająca ekstremum – miałem wrażenie, że medytacyjny epik w Krakowie pozwolił sobie na znacznie więcej swobody, niż zwykle. I najnowsza, tak bardzo oczekiwana płyta – świeżutka, choć sprzed tych sześciu lat, zarejestrowana 23 dni przed występem w Krakowie – a zresztą wspaniała – moje intuicje potwierdza.

Sokolov Salzburg recital

Jak wiadomo, trzeba było na to czekać kilkanaście lat. Rozwiązanie firmy Opus 111, gdy Jolanta Skura postanowiła poświęcić się całkiem innej działalności, oznaczało, że niechętnie zgadzający się na nagrania Sokołow po prostu przestał wydawać płyty. Najwyraźniej potrzebował pełnej zaufania i przyjacielskiej atmosfery kameralnego wydawnictwa, mimo że i tak nagrania powstawały wyłącznie na żywo. Po przejęciu zasobów przez Naïve, dziś można je kupić w 10-płytowym boksie.

Sokolov complete recordings Naive

Przez lata mikrofony nie raz pojawiały się podczas koncertów Sokołowa, ale najwyraźniej trudno mu było podjąć decyzję. Na opublikowanie rejestracji z 2008 r. musieliśmy więc znowu poczekać. Oczywiste, że było warto. Salzburg Recital – tytuł zapowiada wydarzenie specjalne. Ale należy pamiętać, że w wypadku wielkiego artysty każde wydarzenie jest specjalne. Nawet Salzburg nie ma specjalnych przywilejów. I znając ten sam program z Krakowa, trochę żałuję, że to akurat tamten wieczór znalazł się na płytach.

W sezonie 2008 Sokołow grał dwie Sonaty F-dur Mozarta (KV 280 i 332) oraz Preludia Chopina. W porównaniu do wcześniejszego nagrania tych ostatnich (są bowiem dostępne na płytach Opus 111/Naïve), interpretacja rozwinęła się w kierunku idiomatyczności. Mamy jakby nieco więcej Sokołowa w Sokołowie, ale koncepcja jest wciąż ta sama. Nie są to Preludia zwarte lub kształtowane architektonicznie, albo kontrastujące skupienie i dynamikę. To raczej seria minipoemacików, skłonnych poświęcić rysunek akompaniamentu dla stworzenia właściwego nastroju w danym fragmencie, choć nigdy niezaniedbujące melodii, a niekiedy epatujące śpiewną błyskotliwością pasaży w górnych rejestrach. Ostatecznie jednak zawsze nadrzędną wartością jest wykreowanie romantycznego dźwiękowego obrazu, właściwego tylko dla siebie.

Na tym tle odkryciem będzie Mozart, dwie sonaty, bynajmniej nie proste czy małe. W ujęciu Sokołowa nabierają wręcz cech monumentalnych, choć wyłącznie jeśli chodzi o rozmiar i powagę, absolutnie nie w sensie ciężaru. Nie ma tu żadnych wątpliwości co do stylu: grane są lekko, jasnym dźwiękiem, zachwyca klarowność faktury, potoczystość narracji kształtowanej przez precyzyjną artykulację i oczywiście kantylena rysowana kreską godną Matisse’a. Tempa raczej niespieszne, ale też bynajmniej nie zbyt wolne. Sonaty zyskują jednak pewien naddatek, który wydobywa je z otchłani mozartowskich sonat w tonacjach durowych (wiem, że każda jest indywidualna, ale jednak…): rozbudowany plan dramaturgiczny, śmiało korzystający z kontrastów dynamicznych, a przy tym lekko melancholijne oblicze, subtelność nie tylko uderzenia, ale niuansów w przebiegu, które nadaje im nową jakość. Własną, ponadklasycystyczną. Jakość artyzmu, w którym rzemiosło jest fenomenalną podstawą, ale tylko podstawą – punktem wyjścia do wielkiej podróży.