Mahler na dziś

Dlaczego dzisiaj Pieśń o Ziemi? Po pierwsze – w moim odczuciu trudno o inny utwór, który by w podobny sposób łączył przeciwieństwa – i to skrajne, gdyż skrajności sięga metafizyka i sensualizm tej muzyki. Więc przez skojarzenie, bo wydaje się, że umiejętność łączenia przeciwieństw byłaby dzisiaj niezwykle przydatna. Po drugie – Bruno Walter. Najbliższy Mahlerowi interpretator jego muzyki, jego asystent i bliski współpracownik, ten, który po nagłej śmierci mistrza w 1911 r. poprowadził prawykonania dwóch utworów, których kompozytor nie zdążył wykonać sam: IX Symfonii i Pieśni o Ziemi właśnie. Das Lied von der Erde. Nie mamy chyba żadnej rocznicy dyrygenta (nawet nie sprawdzałem), może nie sięga się też po niego zbyt często, bo wprawdzie „kapłan muzyki”, ale jego interpretacje zazwyczaj okazują się lekko ospałe… Choć archiwa nagrań są wciąż przeczesywane, to Walter wciąż w nich raczej drzemie. W zeszłym roku EMI wznowiło cały zestaw Klemperera (to samo pokolenie i środowisko, z Mahlerem w tle włącznie), teraz już jako Warner zapowiada komplet wczesnego Karajana – serii Waltera ani słychu. Krążą późne nagrania, wśród nich najsłynniejsza Pieśń o Ziemi z 1952 (Decca), z wielką Kathleen Ferrier i Juliusem Patzakiem – słusznie słynna, choć niekoniecznie przekonuje w pełni. Tym bardziej nie porusza jeszcze późniejsze, już stereo, z Mildred Miller i młodym Ernstem Haefligerem (CBS-Sony). Jednak wielkość Brunona Waltera nie narodziła się w tych latach, a jakieś pół wieku wcześniej. Na pewno był u szczytu, gdy poprowadził w Pieśni o Ziemi Filharmoników Wiedeńskich oraz śpiewaków Charlesa Kullmana i Kerstin Thorborg. Był to rok 1936, a koncert został nagrany, przynosząc chwałę wiedeńskim technikom, przede wszystkim jednak przynosząc artystyczną jakość, jakiej nie odnajdziemy w dzisiejszym, standardowo sformatowanym świecie, i stanowiąc świadectwo interpretacji estetycznie najbliższej tej, jaką mógł dać sam Mahler.

Pieśń o Ziemi rozpoczyna się od kosmicznego kłopotu: pierwsza część jest pozornie prosta, ale tak naprawdę diabelnie skomplikowana, a przy tym ekstremalnie trudna dla tenora. Ekstatyczna radość? A może histeryczne zagubienie w refleksyjnej żałości? Das Trinklied vom Jammer der Erde – Pijacka pieśń o smutku Ziemi może wybuchać niewytłumaczonym entuzjazmem i nagle się załamywać – takie jej pijackie prawo – ale jednak muzyczny obraz musi być przekonujący. Dyrygenci padają tu pokotem, przeciętni obok największych. Leżą i dwa powojenne nagrania Waltera (choć w pierwszym dyrygent jeszcze podnosi głowę, ciąży mu natomiast tenor); może jedyny, który znalazł w tym miejscu tytuł do chwały, to wspaniały Klemperer (wyd. EMI), którego autorytarna, bazaltowa logika porządkuje całość nie pozwalając na żadną utratę kontroli, a śpiewający u niego, niemający sobie równych Fritz Wunderlich, dopełnia reszty.

Odwrotnie u Waltera w roku 36. Tu wszystko wydaje się wymykać: ekstazy wybuchają i kurczą się w sposób zaskakujący, frazy się przeciągają, głos snuje się niemal obok orkiestry i wydaje się, że jesteśmy w operze, gdzie dyrygent musi śledzić znakomitego śpiewaka, skoncentrowanego na swojej wokalizie, na swojej narracji (i faktycznie: operowanie wyskandowanym niekiedy słowem ma tu iście operowy charakter, w najlepszym, dawnym stylu)… Oczywiście nic z tych rzeczy, to Walter jest twórcą tego emocjonalnego, rozedrganego, zmieniającego się z chwili na chwilę obrazu, dynamicznego dramatu, który rozpiera ramę pieśniowej formy, eksplodując nam w twarz nieokiełznaną namiętnością. I jest w tym nieomylnym, wszystkowiedzącym kreatorem; jedyny, który stoi obok Klemperera, dla odmiany dając muzyce całe bogactwo życia. Jedyny, który czuje sens utworu, miotający się między sprzecznościami. Na ten moment tylko, bo najwyraźniej takiej dynamiki ekspresji – nie metody, lecz uchwycenia obrazu – nie da się nieść przez długie życie w teczce, wyciągając, gdy jest potrzebna.

Cała reszta emocjonalnego nagrania jest w podobnym guście, uwodzi zmysłowością pentatoniki, zapamiętanymi w koncertowaniu instrumentami dętymi, namiętnością smyczków – ale szoku pierwszej pieśni nie da się powtórzyć. Cud zdarza się tylko raz i nawet metafizyczne PożegnanieAbschied nie przynosi aż tylu niespodzianek.

Cud na mniejszą skalę, to Mahlerowska IX Symfonia, z tymi samymi Filharmonikami Wiedeńskimi. To już kreacja powstała tuż przy granicy świata, dobiegającego swego kresu. Tymczasem to właśnie w nim było miejsce na tak śmiałą myśl twórczą – na tworzenie muzyki nie tylko na papierze przez kompozytora, lecz przez kreującego ją na estradzie muzyka. Wartości, które uległy drastycznej redukcji, w imię idei „obiektywizmu”, czyli symbolu pozornego bezpieczeństwa, potrzeby narzucającej się po wojnie także w sztuce.

Świat, w którym ta przestrzeń istniała, nie był szczęśliwy ani udany – przeciwnie. Nie ma sensu idealizować. Walter stanął na czele Filharmoników Wiedeńskich, bo od kilku lat nie mógł już pracować ze swoimi orkiestrami w Niemczech – będąc na osobistym celowniku Hitlera, natychmiast po jego dojściu do władzy stracił wszystkie koncerty. W Austrii jednak znalazł najbardziej naturalną przystań – aż do IX Symfonii, która wykonana została w roku 1938. Czas, który pozostał do Anschlussu i końca iluzorycznych, ale jednak żywych do tego momentu wartości, można już było liczyć na godziny. Potem nastąpiło wejście bratnich wojsk, następnie referendum triumfalnie obwieszczające włączenie Austrii do hitlerowskiej wspólnoty narodu. Ot, takie skojarzenie, bynajmniej nie oryginalne.

Walter kolejny dom znalazł we Francji, którą nie nacieszył się długo, choć zdążył nawet przyjąć obywatelstwo. Potem przyszła pora na Amerykę, w czym miał szczęście, gdyż mógł tam podjąć karierę, którą rozpoczął wcześniej, sporo pracując gościnnie. Paru innym jego kolegom protest przeciwko dojściu Hitlera do władzy – i związane z tym opuszczenie kraju – jednak mocno przetrącił kariery. Mieli dużo do stracenia, bo mowa o karierach w Niemczech największych, o Fritzu Buschu i Erichu Kleiberze (pomijając już Klemperera, który podobnie jak Walter był zmuszony uciekać, ale w przeciwieństwie do Waltera w Stanach wcale się nie odnalazł). Za zachowanie się porządne trzeba niekiedy zapłacić cenę – ale porządność polega na tym, że ma się odwagę na takie poświęcenie. Można jednak liczyć na nagrodę od historii: gdy na jaw wyszła skala nazistowskich zbrodni, z pewnością dyrygenci nie żałowali swych decyzji.

 

Pieśń o Ziemi w nagraniu z 1936 r. wydał m.in. Naxos Historical oraz japońska firma Opus Kura; sam dysponuję wersją z public domain, zgraną z płyt 78-obrotowych.