Archiwa tagu: Walton

Więcej go!

Zaraz, zaraz, że co, że nie wystarczy? Skoro Koncert na altówkę mało kogo obchodzi, to znaczy, że dziękujemy? Nie ma tak łatwo! Jednego z niewielu świetnych kompozytorów XX wieku, którzy mieli odwagę i potrafili pisać muzykę przyjemną w słuchaniu – ot tak zostawić?

Zrobię przeciwnie, wnioskując, że jeden Koncert, nie najbardziej reprezentacyjny (choć pewnie reprezentatywny) nie wystarcza. Potrzeba więcej. Choć trochę, choć parę tytułów.

Może dobrze byłoby zacząć od Façade, ale nie zacznę. Zabawna forma, swoista melodrama czy raczej recytacja z muzyką, istniejąca też w wersji suit bez recytacji – coś, co stoi między wcale poważnymi wygłupami Erica Satie a znacznie późniejszym Fellinim. Ma sporo nagrań, jedno wręcz autorskie, w którym swoje wiersze recytuje autorka, Edith Sitwell, wraz z Peterem Pearsem – tym właśnie wielkim Pearsem, który tym razem nie śpiewa. Świetna zabawa. I tę zabawę właśnie odkładam na bok.

Bo zacząć należy od symfonii. Oczywiście – skoro jest. Są nawet dwie, ale całkowicie wystarczy ta pierwsza, w b-moll. Jeśli lubi się Brahmsa albo i Francka, ale chciałoby się trochę odświeżyć brzmienie – to właśnie po to dzieło sięgnąć trzeba koniecznie. Druga nie budzi szczególnych emocji, w pierwszej mamy wszystko, co wpisuje ją – jak żadną inną w minionym stuleciu – w wielką tradycję beethovenowską. Wpisuje niewolniczo, albo i wręcz epigońsko? Może. Tylko jakie to ma znaczenie, jeśli utwór jest świetny?

Nagranie… Kiedyś obie symfonie zarejestrował Vladimir Ashkenazy i jest to niezła wersja, jednak wolę samego kompozytora, który prowadzi swoją muzykę z wyraźnymi skłonnościami do obiektywizmu.

Walton conducts Walton

Słychać tu wszystko, konstrukcja na dłoni, tematy ładnie zbudowane, panuje umiar i elegancja… tyle, że emocji brakuje. A akurat ta muzyka może być fantastycznie emocjonalna, monumentalnie emocjonalna. I to uchwycił w niej Jascha Horenstein, prowadząc w 1971 r. Royal Philharmonic Orchestra. To tu jest prawdziwy dziedzic Beethovena i Brahmsa. Zjawisko.

Walton - Horenstein

Drugim utworem niech będzie Koncert skrzypcowy, o którym pisałem wcześniej. Wciąga od pierwszego taktu, od początkowego, wznoszącego się łańcucha – a później poematy. To chyba najpopularniejszy duży utwór Waltona, lubiany przez wielu skrzypków. Nie bez powodu – poza urokiem muzyki, daje im ona zabłysnąć. Z pewnością jeden z najciekawszych koncertów skrzypcowych stulecia – tego stulecia, które śmiało nazwać można stuleciem skrzypiec. Nie romantyczny wiek XIX, ale właśnie obłędny XX, wydobywający ze skrzypiec wszelkie swoje fascynacje i traumy. Choć więc skrzypków jest wielu, moim ulubionym jest tu zdecydowanie Jascha Heifetz. Ten sam, któremu dzieło było dedykowane. Jak, wiadomo Heifetz wszystko grał przynajmniej doskonale, tu jednak przyłożył się może szczególnie – to nie tylko doskonałość i zwięzłość, ale i ekspresyjna barwność. Coś, o co rzadko się go podejrzewa – miał może jednak powód. Koncert Waltona był z pewnością najlepszym utworem, jaki dostał w prezencie. Był uważany dość powszechnie, przede wszystkim przez siebie, za pierwszego skrzypka świata – ale w dedykacjach nie miał startu do Dawida Ojstracha. Cóż, w poważnej twórczości muzycznej Ameryka solidnie przegrywała ze Związkiem Radzieckim. Uśmiechnięty Ojstrach miał więc do dyspozycji wręcz drużynę kompozytorów, ale co tam drużyna, skoro był Szostakowicz! Już I Koncert rozstrzygnął sprawę – nie powstało żadne misterium porównywalne z uniesieniem jego Passacaglii i kadencji, z szaleństwem Scherza i Burleski. Heifetzowi trafił się brytyjski Walton, i potrafił się tym cieszyć. Cieszył się parokrotnie, mnie najbardziej przypadła do gustu radość z samym kompozytorem przy pulpicie dyrygenta. Obecnie dostępna na płytach Naxos.

Walton - Heifetz - Naxos

Z Koncertów – poza altówkowym, o którym było poprzednio – wymienić trzeba też wiolonczelowy (kandydatem nad kandydaty będzie chyba jednak Piatigorski z Munchem), ale czy koniecznie trzeba słuchać? Na początek na pewno nie. Ucztę Baltazara – Belshazzar’s Feast? Chyba też niekoniecznie. Popularną muzykę do Henryka V Szekspira? Eee… chociaż może dla treningu, bo dobry szekspirowski aktor powinien recytować? Śliczne kwartety smyczkowe? Owszem, śliczne. I mało kto je gra. Partitę na orkiestrę? Błyskotliwa! I chyba jednak niewiele więcej. Więc czego słuchać jeszcze? Jeszcze, jeszcze… Może posłuchajmy najpierw tej jednej Symfonii i jednego Koncertu.

Czarodziej

Kolega się zmęczył, ale mnie żal, że nie grywa się częściej Waltona. W Polsce zresztą nie grywa się go praktycznie w ogóle. Koncert altówkowy jest wprawdzie trochę wtórny wobec skrzypcowego (podobnie – wiolonczelowy), jednak i tak to kawał świetnie napisanej muzyki: bardzo komunikatywnego, trochę romantyzującego neoklasycyzmu, pełnego wpadających w ucho tematów (krynica melodii Waltona była z pewnością prostsza, niż Brittena, ale nie mniej obfita i świeża – to dwaj z największych melodyków XX wieku; można powiedzieć, że talenty u Brytyjczyków wreszcie wzięły odwet, po dwóch stuleciach posuchy). Do tego kreująca nastrój harmonia i czarodziejska orkiestracja – charakterystyczna i autentyczna elegancja, z subtelną nutką melancholii. Muzyka uważana często za zbyt łatwą – ileż zarzutów może stworzyć zazdrość o niewyczerpywalność inwencji i ewidentną radość z komponowania! Może czas by było zarzucić przeświadczenie, że podstawowym obowiązkiem kompozytora jest męczyć się nad partyturą – a koniecznością słuchaczy, by tę mękę odczuli?

W krakowskiej Filharmonii, pod dyrektorską batutą Michała Dworzyńskiego, Koncert Waltona zagrał Maksim Ryzanow (Maxim Rysanov) – w powłóczystej szacie godnej Bułhakowskiego Wolanda, jednak z precyzyjną techniką, ciemnym, wyrazistym dźwiękiem, a przede wszystkim zrozumieniem budowy utworu, roli zróżnicowania kolejnych tematów i części. No i z elastycznością i energią – nie tylko budującą kulminacje (co potrzebne w rozbudowanej I części lub w zadziornym scherzo części II, Vivo, con molto preciso), ale elektryzującą np. w początku III części, gdzie krzesał płomyki i iskierki. Niestety, w tym miejscu orkiestra posłużyła za strażaka z sikawką, choć ogólnie w Koncercie tworzyła dla altowiolisty dynamiczne ramy, które go nie obciążały. Co jest względnym tylko komplementem – ramy, w tym utworze pełnym dialogów, szczegółów i szczególików, to ledwie podstawa. Często jednak szczytem okazywało się nieprzeszkadzanie, zwłaszcza dla dętych.

Jeśli ktoś chciałby posłuchać mistrzostwa warsztatu kompozytora – i płynącego z niego bogactwa – mimo wszystko będzie więc musiał sięgnąć po płytę. Na EMI dostępna jest bardzo dobra, ale trochę jednostronnie monumentalizowana interpretacja Menuhina, w której „obiektywnie” dyryguje sam Walton (inne nagranie, również na EMI, Nigela Kennedy’ego z André Previnem, choć dobre, ma mniej charakteru), jeżeli jednak szukać rysu indywidualnego i wyrazistego, koniecznie trzeba sięgnąć po Baszmieta (cóż – świetny) z Giennadijem Rożdiestwieńskim. Co, znowu akademickie okularki Rożdiestwieńskiego, znowu etatowy dyrygent od wszystkiego z niegdysiejszych płyt radzieckich i postradzieckich? Tak, jednak on. Jednak nie bez powodu był i etatowy, i od wszystkiego. A zwłaszcza od XX wieku, gdzie jego architektoniczna klarowność i dynamika zawsze wyciągają z muzyki to, co najlepsze. Jeśli ma się jakieś wątpliwości, radzę sięgnąć, np. po Hindemitha. I porównać ze skądinąd świetnym Abbado (z tym, że Rożdiestwieński nie nagrał chyba całego zbioru Kammermusiken – a szkoda!). Albo – tu już w ogóle otwierają się przepaście – z Bernsteinem w Koncercie skrzypcowym. U jednego gra Ojstrach, u drugiego Stern – obaj fantastycznie. Ale tylko u jednego naprawdę GRA orkiestra.